Magazyn broni wyglądał tak, jak powinien wyglądać, sądząc po nazwie. Na ścianach
wyłożonych metalem wisiały wszelkiego rodzaju miecze, sztylety, piki, bagnety, pałki, bicze,
maczugi, haki i łuki. Na hakach wisiały miękkie skórzane kołczany pełne strzał, a także worki
z butami, ochraniaczami na nogi, nadgarstki i ramiona. Pomieszczenie pachniało metale,
skórą i pastą do polerowania stali. Alec i Jace, już nie boso, siedzieli przy długim stole
pośrodku Sali i pochylali głowy nad jakimiś przedmiotem, który leżał między nimi. Kiedy
Clary zamknęła za sobą drzwi, Jace podniósł wzrok.
- Gdzie Hodge? - zapytał.
- Pisze do Cichych Braci.
- Brr! - Alec się wzdrygnął. Clary wolno zbliżyła się do stołu, czując na sobie jego
wzrok.
- Co robicie?
- Wykańczamy broń. - Jace odsunął się na bok, żeby mogła zobaczyć, co leży na
blacie: trzy cienkie pręty ze zmatowiałego srebra. Nie wyglądały na ostre ani szczególnie
niebezpieczne. - Sanvi, Sansanvi i Semangelaf. Serafickie noże.
- Nie wyglądają na noże. Jak je zrobiliście? Sztuczkami magicznymi? Na twarzy
Aleca pojawił się wyraz zgrozy, jakby poprosiła go, żeby włożył tutu i wykonał piruet.
- Zabawna rzecz, że wszyscy Przyziemni mają obsesję na punkcie magii - zauważył
Jace. - Szczególnie że nie wiedzą, co to słowo nawet oznacza.
- Ja wiem - burknęła Clary.
- Tylko tak ci się wydaje. Magia to mroczna, elementarna siła, a nie różdżki sypiące
iskry, kryształowe kule i złote rybki.
- Nie mówiłam o złotych rybkach, ty… Jace przerwał jej, machając ręką.
- To, że nazywasz elektrycznego węgorza gumową kaczką, nie oznacza, że zrobisz z
niego maskotkę, prawda? I niech Bóg pomoże nieszczęśnikowi, który zechce się wykąpać z
kaczuszką.
- Pleciesz bzdury - stwierdziła Clary.
- Wcale nie - odparł z godnością Jace.
- Owszem - dość nieoczekiwanie poparł go Alec. - Posłuchaj, my nie uprawiamy
magii, jasne? Tylko tyle musisz wiedzieć na ten temat. Clary chciała na niego warknąć, ale się powstrzymała. Alec wyraźnie jej nie lubił - nie
było sensu robić sobie z niego wroga. Zwróciła się do Jace’a.
- Hodge powiedział, że mogę iść do domu. Jace omal nie upuścił serafickiego miecza,
który trzymał w ręce.
- Co takiego?
- Żeby przejrzeć rzeczy mojej matki - dodała szybko Clary. - Jeśli ze mną pójdziesz.
- Jace… - zaczął Alec, ale przyjaciel go zignorował.
- Jeśli naprawdę chcecie udowodnić, że moja mama albo tata byli Nocnymi Łowcami,
trzeba przeszukać jej rzeczy. A raczej to, co z nich zostało.
- W króliczej norze. - Jace uśmiechnął się krzywo. - Dobry pomysł. Jeśli zbierzemy
się teraz, będziemy mieli jeszcze trzy, cztery godziny dziennego światła.
- Chcecie, żebym poszedł z wami? - zapytał Alec, kiedy Jace i Clary ruszyli do drzwi.
Już podnosił się z krzesła z wyczekiwaniem w oczach.
- Nie. - Jace nawet się nie odwrócił. - Wszystko w porządku, poradzimy sobie.
Spojrzenie, które Alec posłał Clary, było jadowite jak trucizna. Z ulgą zamknęła za sobą
drzwi.
Musiała prawie truchtać, żeby nadążyć za długimi krokami Jace’a prowadzącego ją
korytarzem.
- Masz klucz do domu?
Clary spojrzała na swoje sznurówki.
- Tak.
- To dobrze. Co prawda, moglibyśmy się włamać, ale lepiej nie alarmować
strażników, jeśli jacyś tam są.
- Skoro tak twierdzisz. Korytarz rozszerzył się w wyłożone marmurem Foyer z czarną
metalową bramą osadzoną w jednej ze ścian. Dopiero kiedy Jace wcisnął guzik, Clary
zorientowała się, że to winda. Jadąc im na spotkanie, trzeszczała i jęczała.
- Jace?
- Tak?
- Skąd wiedziałeś, że mam w sobie krew Nocnych Łowców? Po czym poznałeś?
Winda zatrzymała się z przeraźliwym zgrzytem. Gdy Jace odsunął drzwi, Clary ujrzała
wnętrze wyglądające jak klatka dla ptaków, całe z czarnego metalu i złoconych ozdobnych
detali.
- Zgadywałem - odparł Jace, zamykając za nimi drzwi. - Uznałem, że to najbardziej
prawdopodobne wyjaśnienie. - Zgadywałeś? Musiałeś być dość pewien, zważywszy na to, że mogłeś mnie zabić. Po
wciśnięciu guzika w ścianie winda ruszyła z szarpnięciem i wibrującym jękiem, który Clary
poczuła aż w kościach.
- Byłem pewny na dziewięćdziesiąt procent.
- Rozumiem. Ton jej głosu sprawił, że Jace obrócił się i na nią spojrzał.
Spoliczkowany, aż się zachwiał. Złapał się za twarz, bardziej z zaskoczenia niż z bólu.
- Za co to było, do diabła?
- Za pozostałe dziesięć procent - powiedziała Clary. Resztę jazdy na dół odbyli w
ciszy.
Przez całą podróż metrem na Brooklyn Jace milczał. Mimo to Clary trzymała się
blisko niego i czuła lekkie wyrzuty sumienia, zwłaszcza kiedy zobaczyła czerwony ślad na
jego policzku.
Milczenie jej nie przeszkadzało; dzięki niemu mogła pomyśleć. Wciąż odtwarzała w
pamięci rozmowę z Lukiem. Sprawiało jej to przykrość, jak dotykanie bolącego zęba, ale nie
mogła się powstrzymać.
Na pomarańczowej ławce w głębi wagonu siedziały dwie nastolatki i chichotały. Tego
rodzaju dziewczyn Clary nigdy nie lubiła w St. Xavier: różowe klapki i sztuczna opalenizna.
Zastanawiała się przez chwilę, czy nie śmieją się z niej, ale z zaskoczeniem stwierdziła, ze
patrzą na Jace’a.
Przypomniała sobie dziewczynę z kawiarni, która gapiła się na Simona. Wszystkie
miały zawsze taki wyraz twarzy, kiedy uważały kogoś za milutkiego. Po tym, co się
wydarzyło, prawie zapomniała, że Jace jest przystojny. Nie miał delikatnego wyglądu kamei
jak Alec, jego twarz była bardziej interesująca. W dziennym świetle jego oczy przypominały
barwą złoty syrop i … patrzyły prosto na nią.
- Wszystko w porządku? - spytał Jace, unosząc brew. Clary natychmiast zmieniła się
w zdrajczynie własnej płci.
- Tamte dziewczyny po drugiej stronie wagonu gapią się na ciebie. Jace przybrał dość
zadowoloną minę.
- Oczywiście, że tak. Jestem oszałamiająco atrakcyjny.
- Nie słyszałeś, że skromność to atrakcyjna cecha?
- Tylko u brzydkich ludzi. Potulni może kiedyś odziedziczą Ziemię, ale w tej chwili
należy ona do zarozumiałych, takich jak ja. - Mrugnął do dziewczyn, o one chichotały,
chowając twarze za włosami.
Clary westchnęła. - Jak to możliwe, że cię widzą?
- Stosowanie czarów jest upierdliwe. Czasami po prostu się nie przejmujemy. Incydent
z dziewczynami z metra najwyraźniej poprawił mu nastrój. Kiedy wyszli ze stacji i ruszyli w
stronę domu Clary, wyją z kieszeni seraficki nóż i zaczął go obracać między palcami, nucąc
coś pod nosem.
- Musisz to robić? - zapytała Clary - To irytujące. Jace zamruczał głośniej,
niemiłosiernie fałszując, „Sto lat” albo „Hymn Bojowy Republiki”
- Przepraszam, że cię uderzyłam - bąknęła Clary. Jace przestał nucić.
- Ciesz się, że uderzyłaś mnie, a nie Aleca. On by ci oddał.
- Zdaje się, że tylko czeka na okazję - stwierdziła Clary, kopiąc pustą puszkę po
napoju gazowanym. - Jak on was nazwał? Para… coś tam?
- Parabatai, czyli dwaj wojownicy, którzy walczą razem i są sobie bliżsi niż bracia.
Alec jest kimś więcej niż moim najlepszym przyjacielem. Nasi ojcowie też byli parabatai w
młodości. Jego ojciec jest moim chrzestnym. Dlatego z nimi mieszkam. To moja adoptowana
rodzina.
- Ale nie nazywasz się Lightwood.
- Nie. Clary chciała zapytać, jak brzmi jego nazwisko, ale właśnie dotarli pod dom.
Serce zaczęło jej łomotać tak mocno, że na pewno było je słychać na mile stąd. W uszach jej
szumiało, dłonie zrobiły się wilgotne od potu. Stojąc pod bukszpanowym żywopłotem,
powoli uniosła wzrok. Spodziewała się, że zobaczy żółtą policyjną taśmę na drzwiach
frontowych, rozbite szkło na trawniku, wokół same gruzy.
Ale nie dostrzegła żadnych śladów zniszczeń. Skąpana w przyjemnym
popołudniowym blasku kamienica jakby jaśniała. Przy krzewach róż pod oknami Madame
Dorothei leniwie bzyczały pszczoły.
- Wygląda tak samo jak zawsze - stwierdziła Clary.
- Na zewnątrz. - Jace sięgnął do kieszeni i wyją z niej metalowo - plastikowe
urządzenie, które wcześniej Clary mylnie wzięła za komórkę.
- Więc to jest Sensor? Jak działa?
- Jak radio. Wyłapuje częstotliwość, ale pochodzącą z całkiem innego źródła.
- Demoniczne fale ultrakrótkie?
- Coś w tym rodzaju. - Jace ruszył w stronę domu, trzymając Sensor w wyciągniętej
dłoni. Zmarszczył brwi, kiedy urządzenie zabrzęczało na szczycie schodów. - Odbiera
śladową aktywność, ale może to pozostałość po tamtej nocy? Nic nie wskazuje na obecność
demonów. Sygnał jest zbyt słaby. Clary wypuściła powietrze z płuc. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymuje
oddech.
- To dobrze. Schyliła się po klucze. Kiedy się wyprostowała, zobaczyła zadrapania na
drzwiach wejściowych. Ostatnim razem było chyba zbyt ciemno, żeby mogła je zobaczyć.
Długie i równoległe, wyglądały jak ślady pazurów, które głęboko rozorały drewno. Jace
dotknął jej ramienia.
- Ja wejdę pierwszy - powiedział. Clary zamierzała oświadczyć, że nie musi się za nim
ukrywać, ale słowa nie chciały wyjść z jej ust. Czuła na języku smak strachu, jak wtedy gdy
pierwszy raz zobaczyła pożeracza. Ostry i metaliczny, jakby polizała starą monetę.
Jace pchnął drzwi jedną ręką, a drugą,w której trzymał sensor, pokazał, żeby szła za
nim. W holu Clary zamrugała, żeby przyzwyczaić oczy do półmroku. Żarówka nadal się nie
paliła, świetlik był tak brudny, że całkowicie odcinał światło, na wyszczerbionej posadzce
kładły się gęste cienie. Przez szczelinę pod zamkniętymi drzwiami mieszania Madame
Dorothei nie przesączał się żaden blask. Przez chwilę Clary zastanawiała się czy sąsiadce nic
się nie stało.
Jace przesunął dłonią po balustradzie. Gdy zabrał rękę, okazało się, że jest mokra,
poplamiona czymś co w nikłym świetle wyglądało na ciemnoczerwony płyn.
- Krew.
- Może moja. - Głos Clary zabrzmiał piskliwie. - Z tamtej nocy.
- Do tej pory dawno by skrzepła - orzekł Jace. - Chodźmy. Ruszył w górę po
schodach. Clary trzymała się blisko niego. Na podeście było ciemno, tak że wypróbowała trzy
klucze, zanim w końcu wsunęła do zamka właściwy. Pochylony nad nią Jace obserwował ją
ze zniecierpliwieniem.
- Nie chuchaj mi w kark - syknęła. Ręce jej drżały. W końcu drzwi otworzyły się z
cichym szczękiem.
Jace odciągnął ją do tyłu.
- Ja wejdę pierwszy. Po krótkiej chwili wahania Clary odsunęła się, żeby go
przepuścić. Z mieszkania wiało chłodem. W pokoju było wręcz zimno i Clary dostała gęsiej
skórki, idąc za Jace’em krótkim korytarzem.
Pokój dzienny okazał się pusty. Zupełnie pusty - tak jak wtedy gdy się wprowadziły.
Ściany i podłoga były nagie, meble zniknęły, ściągnięto nawet zasłony z okien. Tylko ledwo
widoczne jaśniejsze kwadraty wskazywały miejsce gdzie wcześniej wisiały obrazy Jocelyn.
Clary odwróciła się - jak we śnie - i poszła do kuchni. Jace ruszył za nią marszcząc brwi.
Z kuchni też wszystko zabrano: lodówkę, krzesła, stół. Szafki kuchenne stały otwarte świecąc nagimi półkami.
- Po co demonom mikrofalówka? - zapytała Clary. Jace pokręcił głową i skrzywił się.
- Nie wiem, ale nie wyczuwam żadnej demonicznej obecności. Myślę, że nieproszeni
goście już dawno sobie poszli.
Clary rozejrzała się jeszcze raz. Z roztargnieniem zauważyła, że ktoś wyczyścił
rozlany sos tabasco.
- Zadowolona? - rzucił Jace. - Nic tu nie ma. Clary pokręciła głową.
- Chcę obejrzeć mój pokuj. Spojrzał na nią, jakby chciała coś powiedzieć, ale się
rozmyślił.
- Skoro musisz. - Schował seraficki nóż do kieszeni. Lampa w korytarzu była
zgaszona, ale Clary nie potrzebowała światła, żeby się poruszać po własnym domu. Dotarła
do drzwi sypialni i sięgnęła po klamkę. Była zimna, tak zimna, że prawie parzyła, zupełnie
jakby dotykało się sopla gołą ręką. Zobaczyła czujne spojrzenie stojącego za nią Jace’a, ale
już obracała gałkę, albo raczej próbowała, bo napotkała opór, jakby z drugiej strony oblepiło
ją coś gęstego i lepkiego…
Drzwi otworzyły się gwałtownie, zbijając ją z nóg, tak że poleciała przez cały
korytarz, rąbnęła w ścianę i przewróciła się na brzuch. W uszach jej dudniło kiedy dźwignęła
się na kolana.
Jace, przyklejony do ściany, grzebał w kieszeni. Twarz miał zastygłą w wyrazie
zaskoczenia. Nad nim majaczył mężczyzna - ogromny niczym gigant z bajki, potężny jak pień
dębu. W ogromnej trupiobladej łapie trzymał wielką siekierę. Z brudnego cielska zwisały
podarte, niechlujne szmaty, posklejane włosy tworzył jeden zmierzwiony kołtun. Stwór
śmierdział potem i gnijącym mięsem. Dobrze, że Clary nie widziała jego demonicznego
oblicza. Tył był wystarczająco obrzydliwy.
Tymczasem Jace zdążył wyjąć seraficki nóż. Uniósł go z okrzykiem:
- Sansanvi! Z pręta wysunęło się ostrze. Na ten widok Clary przypomniał się stary
film: bagnety ukryte w laskach i zwalniane po naciśnięciu guzika. Ale nigdy wcześniej nie
widziała takiej broni: długość przedramienia, o klindze ostrej i przezroczystej jak szkło, ze
świecącą rękojeścią. Jace zamachnął się nią i ciął napastnika. Gigant z rykiem cofnął się.
Jace rzucił się w stronę Clary, złapał ją za ramię, podniósł z podłogi i pchnął przed
siebie korytarzem. Usłyszała, że stwór biegnie za nimi. Jego kroki brzmiały tak, jakby na
podłogę spadały ołowiowe odważniki.
Wypadli z mieszkania na podest. Jace zatrzasnął drzwi wejściowe. Clary usłyszałam
kliknięcie automatycznego zamka i wstrzymała oddech. Od potężnego uderzenia aż zatrzęsła się futryna. Clary cofnęła się do schodów.
- Biegnij na dół! - Oczy Jace’a jarzyły się szaleńczym podnieceniem. - Uciekaj…
Rozległ się kolejny łoskot i tym razem nawiasy ustąpiły. Drzwi wyleciały na zewnątrz i
zmiotły by Jace’a, gdyby nie uskoczył. Nagle znalazł się na szczycie schodów, wywijając
mieczem. Spojrzał na Clary i krzyknął, ale ona go nie usłyszała, bo olbrzym wyskoczył z
rykiem przez roztrzaskane drzwi i popędził prosto na niego. Clary rozpłaszczyła się na
ścianie, kiedy ją mijał, zostawiając za sobą fale gorąca i smrodu. Siekiera ze świstem
przecięła powietrze. Jace w ostatniej chwili uchylił się przed ciosem w głowę i ostrze trafiło
w balustradę. Wbiło się w nią głęboko.
Jace się roześmiał, co chyba rozwścieczyło stwora, bo zostawił siekierę i zaatakował
go gołymi pięściami. Chłopak zatoczył nad głową koło serafickim nożem i wbił go po
rękojeść w ramię napastnika. Wielkolud przez chwilę chwiał się, a następnie ruszył do przodu
z wyciągniętymi rękami. Jace uskoczył w bok, nie dość szybko. Gigant złapał go w potężne
łapska, po czym zatoczył się i runął w dół, ciągnąc go za sobą. Rozległ się krzyk Jace’a a
potem seria głuchych łoskotów. W końcu zapadła cisza.
Clary zerwała się i zbiegła na dół. Jace leżał u stóp schodów, z ramieniem podgiętym
pod siebie pod nienaturalnym kątem. Jego nogi przygniatał olbrzym z rękojeścią noża
sterczącą z ramienia. Nie był martwy, ruszał się, a na wargach miał krwawą pianę. Twarz,
która Clary dopiero teraz zobaczyła, miał trupio bladą, pergaminową, poznaczoną czarną
siecią straszliwych blizn, które zniekształcały jego rysy. Oczodoły wyglądały jak czerwone
ropiejące jamy. Walcząc z mdłościami, Clary pokonała chwiejnie kilka ostatnich stopni,
przekroczyła drgającego giganta i uklęknęła obok Jace’a.
Był nieruchomy. Położyła mu dłoń na ramieniu i poczuła, że koszulka chłopaka lepi
się od krwi, jego albo giganta, nie potrafiła tego stwierdzić.
- Jace? Otworzył oczy.
- Nie żyje? - zapytał.
- Prawie - odparła ponuro Clary.
- Do diabła - skrzywił się. - Moje nogi…
- Nie ruszaj się. Clary przesunęła się za jego głowę, chwyciła go pod pachy i
pociągnęła. Jace jękną z bólu, kiedy jego nogi wysunęły się z pod dogorywającego potwora.
Dźwignął się z podłogi, przyciskając lewą rękę do piersi. Clary też wstała.
- Co z twoją ręką? - spytała.
- Nic, złamana - odparł spokojnie Jace. - Możesz sięgnąć do mojej kieszeni? Clary
skinęła głową. - Której?
- W kurtce po prawej. Wyjmij seraficki miecz i podaj mi go. Stał nieruchomo, a Clary
nerwowo wsunęła dłoń do jego kieszeni. Była tak blisko, że czuła jego zapach: potu, mydła i
krwi. Ciepły oddech łaskotał ją w kark. Nie patrząc na niego, szybko wyciągnęła broń.
- Dzięki. - Jace przesunął szybko palcami po rękojeści, wypowiadając nazwę: - Sanvi.
- Tak jak poprzednio, srebrna rurka zmieniła się w groźnie wyglądający sztylet, który świecił
własnym blaskiem. - Nie patrz.
Stanął nad gigantem, uniósł broń nad głową i opuścił gwałtownie. Z gardła giganta
trysnęła krew, obryzgała buty Jace’a.
Clary spodziewała się, że olbrzym skurczy się i zniknie jak chłopak w Pandemonium,
ale tak się nie stało. Powietrze przesycał zapach krwi: ciężki, metaliczny. Jace wydał z siebie
taki odgłos, jakby się zakrztusił. Był biały jak płótno. Clary nie potrafiła stwierdzić, czy z
bólu, czy obrzydzenia.
- Mówiłem ci, żebyś nie patrzyła.
- Myślałam, że on zniknie. Wróci do swojego wymiaru… Sam tak mówiłeś.
- Powiedziałem, że tak się dzieje z demonami, kiedy umierają. - Krzywiąc się, Jace
ściągnął kurtkę, obnażając lewę ramię. - To nie był demon.
Prawą ręką wyjął zza paska gładki przedmiot w kształcie różdżki, którego parę dni
wcześniej użył do zrobienia kręgów na jej nadgarstku. Na ten widok Clary poczuła pieczenie
na przedramieniu. Dostrzegłszy jej minę, Jace uśmiechną się blado.
- To jest stela. - Dotknął nią znajdującego się na obojczyku atramentowego wzoru w
kształcie osobliwej gwiazdy, której dwa ramiona wystawały poza resztę znaku i nie były z
nim połączone. - A oto, co się dzieje, kiedy Nocni Łowcy zostaną ranni.
Końcem steli nakreślił linie łączącą dwa ramiona gwiazdy. Kiedy opuścił rękę znak
zaświecił, jakby został pokryty fosforującym atramentem. Na oczach Clary zagłębił się w
ciele niczym ciężki przedmiot tonie w wodzie. Został po nim nikły ślad: blada, cienka, ledwo
widoczna blizna.
W umyśle Clary pojawił się niewyraźny obraz jak ze snu: Jocelyn w kostiumie
kąpielowym, jej łopatki i kręgosłup pokryte wąskimi bliznami. Wiedziała, że plecy matki tak
nie wyglądają. Mimo to wizja nie dawała jej spokoju.
Jace westchnął głęboko; wyraz bólu i napięcia znikł z jego twarzy. Poruszał ręką w
górę i w dół, najpierw wolno i ostrożnie, potem energicznie. Zacisnął pięść. Najwyraźniej ze
złamaną ręką było już wszystko w porządku.
- Zdumiewające - powiedziała Clary - Jakim cudem …? - To był iratze, leczący Znak - wyjaśnił Jace. - Aktywuje go dokończenie stelą. -
Wsunął różdżkę z powrotem za pasek i włożył kurtkę. Czubkiem buta trącił trupa. - Będziemy
musieli zdać relację Hodge’owi. Chyba się wkurzy - dodał, jakby myśl o reakcji nauczyciela
sprawiała mu satysfakcję.
Clary pomyślała, że Jace po prostu należy do osób, które lubią, kiedy coś się dzieje.
- Dlaczego miałby się wkurzyć? - spytała. - Ten stwór to nie demon i dlatego Sensor
go nie wykrył, zgadza się?
Jace kiwnął głową.
- Widzisz blizny na jego twarzy?
- Tak.
- Zostały zrobione stelą. Taką jak ta. - Poklepał różdżkę wetkniętą za pasek. - Pytałaś,
co się dzieje, kiedy wycina się Znaki na kimś, kto nie ma wśród przodków Nocnego Łowcy.
Jeden Znak wystarczy, żeby spalić delikwenta, a wiele, w dodatku potężnych? Wyrytych na
skórze całkiem zwyczajnej osoby bez kropli krwi Nocnych Łowców w żyłach? Sama widzisz.
- Wskazał brodą na trupa. - Runy są piekielnie bolesne. Naznaczeni wariują, cierpienie
pozbawia ich rozumu. Stają się gwałtownymi, bezmyślnymi zabójcami. Nie śpią, nie jedzą,
jeśli się ich do tego nie zmusi, i zwykle szybko umierają. Runy dają wielką siłę i mogą być
wykorzystane w dobrym celu, ale można użyć ich też do czegoś złego. Wyklęci są źli.
Clary popatrzała na niego z przerażeniem.
- Ale dlaczego ktoś miałby sobie coś takiego robić?
- Nikt sam sobie tego nie robi. Inni mu to robią. Czarownik albo jakiś Podziemny,
który zszedł na złą drogę. Wyklęci są lojalni wobec tego, który ich naznaczył i bezwzględni,
jako zabójcy. Potrafią też wykonywać proste rozkazy. To tak, jakby mieć armię niewolników.
- Przekroczył martwego olbrzyma i obejrzał się na Clary przez ramię. - Wracamy na górę.
- Ale tam nic nie ma.
- Może być ich więcej - powiedział Jace takim tonem, jakby miał nadzieje, że tak
właśnie jest. - Ty zaczekaj tutaj. - Ruszył po schodach.
- Nie robiłabym tego na twoim miejscu - rozległ się w holu znajomy głos. - Tam, skąd
przyszedł pierwszy, jest ich więcej.
Jace, który był już prawie na szczycie schodów, odwrócił się zaskoczony. Clary
zrobiła to samo, choć od razu wiedziała, kto to mówi. Ten akcent był nie do podrobienia.
- Madame Dorothie?
Stara kobieta skinęła głową. Stała w drzwiach swojego mieszkania, ubrana w coś, co
wyglądało jak namiot z fioletowego jedwabiu. Na jej nadgarstkach o szyi lśniły złote łańcuch. Długie włosy z borsuczymi pasemkami wymykały się z koka upiętego na czubku głowy.
Jace wytrzeszczył oczy.
- Ale…
- Kogo jest więcej? - zapytała Clary.
- Wyklętych - odparła Dorothea wesołym tonem, który zupełnie nie pasował do
okoliczności. Rozejrzała się po holu. - Ale narobiliście bałaganu. I na pewno nie zamierzacie
posprzątać. Typowe.
- Przecież pani jest Przyziemną - wykrztusił w końcu Jace.
- Jaki spostrzegawczy - skomentowała z rozbawieniem Dorothea. - w twojej osobie
rzeczywiście Clave wyłamuje się z szablonu.
Wyraz zaskoczenia zniknął z twarzy Jace’a, zastąpiony przez rodzący się gniew.
- Wie pani o Clave? Wiedziała pani, że w tym domu są wyklęci, nie zawiadomiła
Clave? Samo istnienie Wyklętych jest zbrodnią przeciwko Przymierzu…
- Ani Clave, ani Przymierze nic dla mnie nie zrobiło - oświadczyła Madame Dorothea
z gniewnym błyskiem w oku. - Nic nie jestem im winna. - Na chwilę jej nowojorski akcent
zmienił się w inny, bardziej chrapowy, którego Clary nie rozpoznała.
- Przestań, Jace! - krzyknęła i zwróciła się do sąsiadki: - Jeśli wie pani o Clave i o
Wyklętych, może również ma pani pojęcie, co się stało z moja matką?
Dorothea pokręciła głową. Jej kolczyki się zakołysały, a na twarzy pojawił się wyraz
litości.
- Radze ci zapomnieć o matce. Ona odeszła. Podłoga pod Clary uniosła się i opadła.
- Ma pani na myśli, że nie żyje?
- Nie. - Dorothea wypowiedziała to słowo prawie z niechęcią. - Jestem pewna, że żyje.
Na razie.
- Więc muszę ją znaleźć - oświadczyła Clary. Świat znieruchomiał. Za nią stał Jace i
dotknął jej łokcia, jakby chciał ją podtrzymać, ale ona ledwo go zauważyła. - Rozumie pani.
Muszę ją znaleźć, zanim…
Madame Dorothea uniosła rękę.
- Nie chcę się mieszać w sprawy Nocnych Łowców.
- Ale zna pani moją matkę. Była pani sąsiadką…
- Clave prowadzi oficjalne śledztwo - przerwał jej Jace. - Zawsze możemy tu wrócić z
Cichymi Braćmi.
- Och, na … - Dorothea zerknęła na swoje drzwi a potem na Clary i Jace’a. - Myślę, że
możecie wejść - ustąpiła w końcu. - Powiem wam, co wiem. - W progu przystanęła i zmierzyła ich groźnym wzrokiem. - Ale jeśli wygadasz się Nocny Łowco,że ci pomogłam,
obudzisz się jutro rano z wężami zamiast włosów i dodatkową parą rąk.
- To mogłoby być niezłe. Ta dodatkowa para rąk - stwierdził Jace. - przydatna w
walce.
- Nie jeśli będzie wyrastała z twojego … - Dorothea uśmiechnęła się do niego - karku.
- O, rany! - mruknął Jace.
- Właśnie,o, rany, młody Waylandzie. - Madame Dorothea wmaszerowała do
mieszkania. Fioletowa szata powiewała za nią jak kolorowa flaga.
Clary spojrzała na Jace’a.
- Wayland?
- Tak mam na nazwisko. - Jace wyglądał na poruszonego. - Nie powiem, żeby mi się
podobało to, że ona je zna.
Clary popatrzyła za sąsiadką. Światła w mieszkaniu były wyłączone. Już od wejścia
buchał ze środka ciężki zapach kadzidła, mieszający się nieprzyjemnie z odorem krwi.
- Mimo wszystko uważam, że możemy z nią porozmawiać. Co mamy do stracenia.
- Gdy spędzisz trochę więcej czasu w naszym świecie, drugi raz mnie nie zapytasz -
odparł Jace.