Hodge patrzył za nim, dysząc ciężko i zaciskając pięści. Lewą dłoń miał ubrudzoną
ciemnym płynem, który wysączył się z jego piersi. Na twarzy radość mieszała się z
nienawiścią do samego siebie.
- Hodge! - Clary zabębniła w niewidzialną ścianę, która ich rozdzielała. Ból przeszył jej
ramię, ale był niczym w porównaniu z pieczeniem w piersi. Miała wrażenie, że serce jej zaraz
wyskoczy. Jace, Jace, Jace! Imię dźwięczało w jej głowie, jakby się domagało, żeby je
wykrzyczeć. - Hodge, wypuść mnie!
Nauczyciel odwrócił się i pokręcił głową.
- Nie mogę - powiedział, wycierając nienagannie czystą chusteczką poplamioną rękę. W
jego głosie brzmiał szczery żal. -Próbowałabyś mnie zabić.
- Nie. Obiecuję.
- Nie zostałaś wychowana jako Nocny Łowca, więc twoje obietnice nic nie znaczą. -
Brzeg chusteczki dymił, jakby został umoczony w kwasie, a dłoń nadal była czarna. Hodge
zrezygnował z prób doczyszczenia jej.
- Nie słyszałeś go?! - krzyknęła Clary z rozpaczą. On zabije Jace’a.
- Nic takiego nie powiedział. - Hodge stał teraz przy biurku.
Otworzył szufladę i wyciągnął z niej kawałek papieru. Z kieszeni marynarki wyjął
pióro i postukał nim o blat, żeby napłynął atrament. Clary wytrzeszczyła oczy. Zamierzał
napisać list ?
- Valentine powiedział, że Jace wkrótce będzie z ojcem. Ojciec Jace’a nie żyje. Co
innego mógł mieć na myśli?
Hodge nie podniósł wzroku znad kartki, na której coś bazgrał
- To skomplikowane. Nie zrozumiesz. - Rozumiem wystarczająco dużo. - Gorycz omal nie wypaliła jej języka. - Wiem, że Jace
ci ufał, a ty wydałeś go człowiekowi, który nienawidził jego ojca i pewnie nienawidzi Jacea.
Zrobił to, bo jesteś zbyt tchórzliwy, żeby żyć z przekleństwem, na które sobie zasłużyłeś.
Hodge gwałtownie uniósł głowę.
- Tak myślisz?
- Tyle wiem.
Nauczyciel odłożył pióro i potrząsnął głową. Wyglądał na zmęczonego i starego, dużo
starszego od Valentine'a, choć byli w tym samym wieku.
- Znasz tylko parę oderwanych od siebie szczegółów, Clary. I lepiej, żeby tak
pozostało. - Starannie złożył kartkę i cisnął ją w ogień. Papier zapłonął jasną zielenią i chwilę
później zniknął.
- Co robisz? - zapytała Clary.
- Wysyłam wiadomość. - Hodge odwrócił się od kominka. Stał blisko, oddzielony od
niej jedynie niewidzialną barierą. Clary przycisnęła palce do ściany, żałując, że nie może ich
wepchnąć mu w oczy... choć były równie smutne jak oczy Valentine'a. - Jesteś młoda.
Przeszłość nic dla ciebie nie znaczy nie jest nawet inną krainą, jak dla starych, ani
koszmarem, jak dla winnych. Clave nałożyło na mnie klątwę, bo pomagałem Valentin’owi.
Ale nie byłem jedynym członkiem Kręgu, który mu służył. Czy Lightwoodowie nie byli
równie winni jak ja? Albo Waylandowie? Lecz tylko ja zostałem skazany na życie w
zamknięciu.
Nie mogę nawet wystawie ręki przez okno.
- To nie moja wina - powiedziała Clary. - Ani Jace'a. Dlaczego postanowiłeś ukarać go
za to, co Clave zrobiło tobie? Mogę zrozumieć oddanie Valentine'owi Kielicha, ale Jacea? On
go zabije, tak jak zabił jego ojca...
- Valentine nie zabił ojca Jacea - przerwał jej Hodge. Z piersi Clary wyrwał się szloch.
-Nie wierzę ci! Wszystko, co mówisz, to same kłamstwa! Przez cały czas nas
okłamywałeś!
-Ach, ten moralny absolutyzm młodych, który nie dopuszcza żadnych okoliczności
łagodzących. - Hodge westchnął. -Nie rozumiesz, Clary, że na swój sposób staram się być
dobrym człowiekiem?
Potrząsnęła głową.
-To nie działa w taki sposób. Dobre uczynki nie równoważą złych. Ale... - Przygryzła
wargę. - Gdybyś mi powiedział, gdzie jest Valentine... - Nie - prawie wyszeptał. - Mówi się, że Nefilim to potomno ludzi i aniołów. Całe to
anielskie dziedzictwo oznacza jedynie dłuższą drogę do upadku. - Dotknął palcami
niewidzialnej powierzchni. - Nie zostałaś wychowana jako jedna z nas. Nie udziału w tym
życiu pełnym blizn i zabijania. W każdej możesz odejść. Opuścić Instytut i nigdy nie wrócić.
Clary pokręciła głową.
- Nie mogę tego zrobić.
- W takim razie przyjmij moje kondolencje - rzucił Hodge i wyszedł z biblioteki.
***
Gdy drzwi zamknęły się za Hodge'em, Clary została sama w kompletnej ciszy.
Słyszała tylko swój chrapliwy oddech i drapanie palców po nieustępliwej magicznej
barierze oddzielającej ją od wyjścia. Zrobiła to, czego wcześniej sobie zabroniła, i
rzuciła się na ścianę. Potem jeszcze raz i jeszcze, aż rozbolały ją oba boki i ogarnęło
wyczerpanie. Osunęła się na podłogę, z trudem hamując łzy.
Gdzieś po drugiej stronie niewidzialnego muru umierał Alec, a Isabelle czekała,
aż Hodge przyjdzie i go uratuje. Gdzieś tam Valentine cucił Jace'a, potrząsając nim
mocno. Gdzieś tam z każdą chwilą malały szanse jej matki. A ona była tutaj -
uwięziona, bezużyteczna i bezradna jak dziecko.
Raptem usiadła prosto. Przypomniała sobie, jak u Madame Dorothei Jace
wcisnął jej w rękę stelę. Oddałamu ją? Wstrzymując oddech, pomacała lewą kieszeń
bluzy. Była pusta. Powoli wsunęła dłoń do prawej. Spocone palce trafiły na kłaczki
brudu, a potem dotknęły czegoś twardego, gładkiego i zaokrąglonego. Steli.
Z dudniącym sercem zerwała się na równe nogi i lewą ręką namacała magiczny
mur. Potem zebrała się na odwagę i wysunęła przed siebie stelę, aż trafiła jej
czubkiem w barierę. W jej umyśle już formował się obraz. W mulistej wodzie
płynęła w górę ryba, wzór łusek stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak zbliżała
się ku powierzchni. Najpierw ostrożnie, potem z większą pewnoś cią siebie Clary
przesunęła stelą po ścianie. W powietrzu przed nią zawisły jaśniejące białoszare
linie.
Gdy poczuła, że Znak jest ukończony, opuściła rękę, oddychając ciężko. Przez
chwilę wszystko było nieruchome i ciche. Znak raził ją w oczy jak jaskrawy neon.
Potem usłyszała dźwięk, ogłuszający łoskot, jakby obok niej spadała lawina kamieni. Znak, który narysowała, sczerniał i rozsypał jak popiół. Podłoga zatrzęsła się pod jej
nogami, chwilę później wszystko ucichło, a ona zrozumiała, że jest wolna.
Podbiegła do okna i rozsunęła zasłony. Zapadał zmrok, ulica w do le była
skąpana w czerwono-fioletowej poświacie. Chodnikiem szedł Hodge. Jego siwa
głowa podskakiwała nad tłumem.
Clary wybiegła z biblioteki i popędziła w dół po schodach. Zatrzymała się tylko
na chwilę, żeby wsunąć stelę do kieszeni bluzy. Zanim pokonała resztę stopni i
wypadła na ulicę, w boku już czuła kolkę. Ludzie spacerujący z psami o parnym
zmierzchu uskakiwali na bok, kiedy gnała co tchu wzdłuż East River. Skręcając za
róg, dostrzegła swoje odbicie w ciemnej szybie budynku. Spocone włosy przykleiły
się jej do czoła, twarz była pokryta zakrzepłą krwią.
Kiedy dotarła do skrzyżowania, na którym ostatnio widziała Hodgea, przez
chwilę myślała, że go zgubiła. Puściła się biegiem przez tłum tarasujący wejście do
metra, rozpychając ludzi łokciami i kolanami. Zgrzana i obolała, wyrwała się z tłumu
w samą porę, by dostrzec tweedowy garnitur znikający w wąskiej uliczce między
dwoma rzędami domów.
Ominęła śmietnik i wpadła w alejkę. Gardło paliło ją żywym ogniem przy
każdym oddechu. Choć na ulicy panował wieczorny półmrok, tutaj było ciemno jak
w nocy. Zobaczyła Hodge'a bojącego w drugim krańcu uliczki, która kończyła się
ślepo na tyłach restauracji. Na zewnątrz piętrzyły się śmieci: stosy toreb z jedzeniem,
brudne papierowe talerze, plastikowe sztućce, które trzeszczały nieprzyjemnie pod jego
butami, kiedy się odwrócił i na nią spojrzał. Clary przypomniała sobie wiersz, który czytaj na
lekcji angielskiego: „Myślę - jesteśmy w szczurzym zaułku / Gdzie zmarli ludzie pogubili
kości".
- Śledziłaś mnie - stwierdził Hodge. - Nie powinnaś była
- Zostawię cię w spokoju, jeśli mi powiesz, gdzie jest Valentine.
- Nie mogę tego zrobić. On się dowie, że ci powiedziałem i moja wolność będzie
równie krótka jak życie.
- I tak będzie krótka, kiedy Clave odkryje, że dałeś Kielich Anioła Valentine'owi -
zauważyła Clary. - Po tym, jak podstępem nakłoniłeś nas, żebyśmy go zdobyli. Jak możesz z
samym sobą wytrzymać, wiedząc, co on zamierza zrobić?
Hodge się zaśmiał.
- Boję się Valentine'a bardziej niż Clave, i ty też byś się bała, gdybyś była mądra. On i
tak w końcu znalazłby Kielich, z moją pomocą czy bez niej. - I nie obchodzi cię, że użyje go, żeby zabijać dzieci? Hodge zrobił krok do przodu.
Clary dostrzegła że coś błyszczy w jego ręce.
- Czy to wszystko naprawdę ma dla ciebie aż takie znaczenie? - spytał.
- Już ci mówiłam. Nie mogę tak po prostu sobie odejść.
- Szkoda - skwitował, unosząc rękę.
Clary nagle sobie przypomniała, że bronią Hodge'a jest chakram. Uchyliła się, zanim
zobaczyła jasny metalowy krążek metalu lecący w stronę jej głowy. Ze świstem minął jej
twarz o cal i wbił się w żelazne schody przeciwpożarowe po lewej stronie.
Gdy Clary uniosła wzrok, zobaczyła, że Hodge patrzy na nią, trzymając w prawej ręce
drugi dysk.
- Jeszcze możesz uciec - powiedział.
Instynktownie zasłoniła się rękami, choć logika podpowiadają jej, że chakram potnie je
na kawałki.
- Hodge...
Obok niej śmignęło coś dużego i ciemnego. Usłyszała krzyk Hodge'a. Kiedy stworzenie
stanęło między nią a napastnikiem, zobaczyła je wyraźniej. Był to wilk o długości sześciu
stóp i kruczoczarnej sierści z pojedynczym szarym pasmem.
Hodge, nadal ściskający w ręce metalowy dysk, miał twarz białą jak płótno.
-Ty - wykrztusił. - Myślałem, że uciekłeś...
Clary ze zdziwieniem stwierdziła, że Hodge mówi do wilka.
Zwierzę obnażyło kły i wywiesiło czerwony język. Z jego oczu ziała nienawiść, czysta
ludzka nienawiść.
- Przyszedłeś po mnie czy po dziewczynę? - zapytał nauczyciel. Na jego czole perlił się
pot, ale ręka była pewna.
Wilk ruszył w jego stronę, warcząc głucho.
- Jest jeszcze czas - rzucił pospiesznie Hodge. - Valentine przyjmie cię z powrotem...
Wilk zawył i skoczył na niego. Clary zobaczyła błysk srebra i usłyszała nieprzyjemny
odgłos, kiedy chakram wbił się w bok zwierzęcia. Wilk opadł na tylne łapy. Z jego sierści, w
miejscu gdzie sterczał dysk, ciekła krew, ale mimo to ponownie zaatakował człowieka.
Hodge krzyknął raz i upadł, gdy potężne szczęki zacisnęły się na jego ramieniu. W
powietrze trysnęła fontanną krew, jak farba z przebitej puszki, i spryskała czerwienią
cementową ścianę.
Wilk uniósł głowę znad bezwładnego ciała i spojrzał na dziew czynę. Jego zęby
ociekały szkarłatem.
Clary nie miała w płucach dość powietrza, żeby wydać z siebie jakikolwiek
dźwięk. Puściła się biegiem w stronę znajomych neonowych świateł ulicy, do
bezpiecznego, realnego świata. Usłyszała za sobą warczenie, poczuła gorący oddech
na nagich łydkach. Przyspieszyła resztkami sił...
Wilcze szczęki zacisnęły się na jej nodze, szarpnęły ją w tył. Zanim uderzyła
głową w twardy chodnik i pogrążyła się w ciemności, odkryła, że jednak ma dość
powietrza w płucach, żeby krzyczeć.
***
Obudził ją dźwięk kapiącej wody. Powoli otworzyła oczy. Niewiele zobaczyła.
Leżała na szerokiej pryczy w małym, obskurnym pomieszczeniu. Na rozchwianym
stole opartym o brudną ścianę stał tani mosiężny świecznik z grubą czerwoną świecą,
jedynym oświetleniem izby. Sufit był popękany i zagrzybiony, wilgoć sączyła się
przez rysy w kamieniu. Clary odnosiła niejasne wrażenie, że czegoś tutaj brakuje, ale
nad wszystkimi jej odczuciami dominował silny zapach mokrego psa.
Usiadła i natychmiast tego pożałowała. Ból przeszył jej głowę jak rozżarzony
szpikulec i zaraz potem ogarnęła ją fala mdłości. Dobrze, że nic nie miała w żołądku.
Nad pryczą, na gwoździu wbitym między dwa kamienie wisiało lustro. Gdy
Clary w nie spojrzała, przeraziła się. Nic dziwnego, że twarz ją bolała. Od kącika
prawego oka biegły do brzegu ust długie równoległe zadrapania. Prawy policzek był
pokryty krwią, podobnie jak szyja, cały przód koszuli i bluza.
Nagle Clary ze strachem chwyciła się za kieszeń i odetchnęła z ulgą, kiedy namacała
stelę.
Twtedy uświadomiła sobie, co dziwnego jest w tym pomiesz aniu. Całą jedną
ścianę stanowiła gruba żelazna krata sięgająca od sufitu do podłogi. To była
więzienna cela.
Gdy Clary chwiejnie wstała z pryczy, poczuła silne zawroty głowy. Chwyciła
się stołu, żeby nie upaść. Nie zemdleję, przykazała sobie twardo.
W tym momencie usłyszała kroki na zewnątrz celi. Ktoś nadchodził korytarzem.
Clary oparła się o stół. Mężczyzna niósł lampę. Clary widziała tylko jego sylwetkę: wysoki wzrost,
szerokie ramiona, zmierzwione włosy. Dopiero kiedy otworzył drzwi i wszedł do
środka, zobaczyła, kto to jest.
Wyglądał tak samo jak zawsze: wytarte dżinsy, koszula z denimu, buty robocze,
nierówno ostrzyżone włosy, okulary. Ranę, którą ostatnim razem zauważyła na boku
jego szyi, pokrywała świeżo zagojona, lśniąca skóra.
Luke.
Tego było dla niej za wiele. Skutki wyczerpania, braku snu i jedzenia, utraty
krwi i przerażenie dopadły ją nagle jak wezbrana fala. Poczuła, że kolana się pod nią
uginają, i osunęła się na ziemię.
Luke przyskoczył do niej jednym susem. Poruszał się tak szybko, że nie zdążyła
runąć na podłogę, bo złapał ją i podniósł jak wtedy, gdy była małą dziewczynką.
Posadził ją na pryczy i cofnął się, patrząc na nią z niepokojem.
- Clary? - Wyciągnął do niej rękę. - Dobrze się czujesz? Odsunęła się i uniosła
ręce, żeby się przed nim zasłonić.
- Nie dotykaj mnie.
Przez jego twarz przemknął wyraz głębokiego bólu Ze żeniem przesunął dłonią po
czole.
- Chyba na to zasłużyłem.
- Owszem.
W oczach Luke'a odmalowała się troska.
- Nie oczekuję, że mi zaufasz...
- To dobrze, bo nie zamierzam ci zaufać.
- Clary... - Zaczął spacerować po celi. - To, co zrobiłem… Nie spodziewam się, że
zrozumiesz. Wiem, że uważasz że cię opuściłem...
- Opuściłeś. Powiedziałeś, że mam więcej do ciebie nie dzwonić. Nigdy nie zależało ci na
mojej matce. Kłamałeś we wszystkim.
- Nie. Nie we wszystkim.
- Naprawdę nazywasz się Lukę Garroway? Jego ramiona opadły.
- Nie - odparł i spuścił wzrok. Na przodzie niebieskiej koszuli rozprzestrzeniała się
ciemnoczerwona plama.
Clary usiadła prosto.
- To krew? - Na chwilę zapomniała, że ma być wściekła. - Tak - odparł Lukę, trzymając się za bok. - Rana musiała się otworzyć, kiedy cię
podniosłem.
- Jaka rana?
- Dyski Hodgea nadal są ostre, choć ręka nie ta, co kiedyś. Możliwe, że mam
uszkodzone żebro.
- Hodge? Kiedy...?
Spojrzał na nią, a ona nagle przypomniała sobie wilka w zaułku, całego czarnego z
wyjątkiem jednego szarego pasa na boku. I przypomniała sobie wbijający się w niego dysk.
Zrozumiala.
- Jesteś wilkołakiem.
Luke zabrał rękę z koszuli. Jego palce były czerwone. Tak - potwierdził lakonicznie.
Podszedł do ściany i zapukał w nią energicznie trzy razy. Następnie odwrócił się do niej.-
Jestem.
- Zabiłeś Hodgea - stwierdziła Clary.
- Nie - Pokręcił głową. - Nieźle go poraniłem, ale kiedy wróciłem po ciało, już go nie
było.
- Rozszarpałeś mu ramię. Widziałam.
- Tak, ale może warto nadmienić, że próbował cię zabić. Zrobił krzywdę jeszcze
komuś?
Clary zagryzła wargę. Poczuła słonawy smak, ale to krwawiła rana po ataku Hugo.
-Jace'owi - wyszeptała. - Hodge pozbawił go przytomności i oddał... Valentine'owi.
-Valentine owi? - powtórzył Luke zaskoczony. - Wiedziałem, że dał mu Kielich Anioła,
ale nie miałem pojęcia...
- Skąd wiedziałeś? - zaatakowała go Clary, ale potem sobie przypomniała. - Słyszałeś,
jak rozmawiałam z nim w zaułku. Zanim na niego skoczyłeś.
- Skoczyłem na niego, jak się wyraziłaś, bo właśnie zamierzał odciąć ci głowę -
powiedział Luke i spojrzał na drzwi celi.
Stał w nich wysoki mężczyzna, a za nim drobna kobieta, tak niska, że wyglądała jak
dziecko. Oboje byli w zwyczajnych ubraniach: dżinsach i bawełnianych koszulach, oboje
mieli takie - rozczochrane włosy, z tym że kobieta jasne, a mężczyzna siwo-czarne, borsucze,
i oboje takie same młodo-stare twarze, bez zmarszczek, ale ze znużonymi oczami.
- Clary poznaj mojego drugiego i trzeciego, Gretel i Alarica.
Mężczyzna skłonił masywną głową. - Już się poznaliśmy.
Clary wytrzeszczyła oczy.
-Tak?
- W hotelu Dumort - przypomniał Alaric. - Wbiłaś mi nóż w żebra.
Clary cofnęła się pod ścianę. -Ja... och, przepraszam.
- Nie trzeba. To był świetny rzut. - Wsunął rękę do kieszeni na piersi i wyjął z
niej sztylet Jacea z mrugającym czerwonym okiem. Podał go jej. - Zdaje się, że to
twój.
Clary się zawahała. -Ale...
- Nie martw się - uspokoił ją mężczyzna. - Wyczyściłem ostrze.
Clary wzięła nóż. Lukę zaśmiał się pod nosem.
- Patrząc z perspektywy czasu, najazd na Dumort może nie był tak dobrze
zaplanowany, jak powinien - przyznał. - Wysłałem grupę moich wilków, żeby cię
obserwowały i obroniły, gdybyś znalazła się w niebezpieczeństwie. Kiedy pojechałaś
do hotelu...
- Jace i ja dalibyśmy sobie radę. - Clary wsunęła sztylet za pasek.
Gretel posłała jej pobłażliwy uśmiech i zwróciła się do Lukę'a:
- Po to nas wezwałeś, panie?
- Nie - powiedział Lukę, dotykając boku. - Moja rana się otworzyła, a Clary też
ma parę skaleczeń, które wymagają opatrzenia. Jeśli nie masz nic przeciwko temu...
Gretel skłoniła głowę.
- Pójdę po apteczkę - oznajmiła i wyszła z celi. Alaric podążył za nią jak
przerośnięty cień.
- Nazwała cię „panem" - odezwała się Clary, kiedy zostali sami. - I o co ci
chodziło z tym „drugim i trzecim"? Co drugi i trzeci?
- Moi zastępcy - odparł Luke. - Ja jestem przywódcą stada wilków, więc Gretel
zwraca się do mnie „panie". Wierz mi, że długo nie mogłem się do tego
przyzwyczaić.
- Moja matka wiedziała?
- O czym?
- Że jesteś wilkołakiem.
- Tak. Od chwili, kiedy to się stało.
- Oczywiście żadne z was nie pomyślało, żeby mi o tym napomknąć. - Powiedziałbym ci, ale twoja matka uparła się, że masz nic nie wiedzieć o
Nocnych Łowcach czy Świecie Cieni. Nie potrafiłbym ci wyjaśnić, dlaczego jestem
wilkołakiem, nie przedstawiając ci całej sytuacji, a Jocelyn nie chciała, żebyś ją
poznała. Nie wiem, ile się dowiedziałaś...
- Dużo - oznajmiła Clary. - Wiem, że moja matka była Nocnym Łowcą. Wiem,
że wyszła za Valentine'a i że ukradła mu Kielich Anioła, a potem się ukryła. Wiem,
że po tym, jak mnie urodziła, co dwa lata prowadziła mnie do Magnusa Bane'a, żeby
odbierał mi Wzrok. Wiem, że kiedy w zamian za życie mojej mamy Valentine
próbował cię zmusić, żebyś mu powiedział, gdzie jest Kielich, powiedziałeś mu, że
ona się dla ciebie nie liczy. Luke wpatrywał się w ścianę.
- Nie wiedziałem, gdzie jest Kielich. Jocelyn mi nie powiedziała.
- Mogłeś się targować...
- Valentine się nie targuje. Nigdy. Jeśli nie ma przewagi, nawet nie siada do
stołu. Jest pełen determinacji i całkowicie pozbawiony współczucia. Choć może
kiedyś kochał twoją matkę, nie zawahałby się jej zabić. Nie, nie zamierzałem układać
się z Valentine'em.
-Więc postanowiłeś zostawić ją na pastwę losu? – rzuciła z wściekłością Clary.
- Jesteś przywódcą całego stada wilkołaków i tak po prostu uznałeś, że ona wcale nie
potrzebuje twojej pomocy? Wiesz co, było mi źle, kiedy myślałam, że ty też jesteś
Nocnym Łowcą i odwróciłeś się do niej plecami z powodu jakiejś głupiej przysięgi
czy czegoś w tym rodzaju, ale teraz wiem, że jesteś po prostu oślizłym Podziemnym,
którego nie obchodzi, że przez te wszystkie lata traktowała cię jak przyjaciela, jak
równego sobie. I teraz tak jej odpłaciłeś!
- Posłuchaj siebie - powiedział Lukę cicho. - Mówisz jak Lightwood.
Clary zmrużyła oczy.
- Znasz Aleca i Isabelle?
- Miałem na myśli ich rodziców, których znałem bardzo dobrze, kiedy wszyscy
byliśmy Nocnymi Łowcami.
Clary rozdziawiła usta ze zdumienia.
- Wiem, że należałeś do Kręgu, ale jakim cudem nie odkryli, że jesteś
wilkołakiem? Nie wiedzieli? - Nie, bo nie urodziłem się wilkołakiem. Stałem się nim. I już wiem, że jeśli
chcę cię przekonać, musisz usłyszeć całą historie. To długa opowieść, ale myślę, że
mamy czas.