11 MAGNUS BANE

Jace pochylił się i zabębnił w szybę oddzielającą ich od kierowcy.
- W lewo! Skręcaj w lewo! Mówiłem, żeby jechać Broadwayem, zakuły łbie!
Taksówkarz tak gwałtownie szarpnął kierownicę, ze Clary wpadła na Jace’a i krzyknęła
zaskoczona.
- A dlaczego mamy jechać Broadwayem? - spytała.
- Umieram z głodu - oświadczył Jace. - A w domu nie ma nic oprócz resztek
chińszczyzny. - Wyjął telefon z kieszeni i zaczął wybierać numer. - Alec! Pobudka! - Przez
chwilę słuchał zirytowanego mamrotania rozmówcy. - Spotkajmy się w Taki na śniadaniu.
Tak, słyszałeś. Na śniadaniu. Co? To tylko kilka przecznic. Zbieraj się.
Rozłączył się i schował komórkę do jednej z licznych kieszeni, akurat kiedy
zatrzymali się przy krawężniku. Dał kierowcy zwitek banknotów i wypchnął Clary z
taksówki. Stanąwszy na chodniku, przeciągnął się jak kot i szeroko rozłożył ręce.
- Witaj w najlepszej restauracji w Nowym Jorku.
Trudno było w to uwierzyć, patrząc na niski ceglany budynek, zapadnięty pośrodku
jak nieudany suflet. Sfatygowany neon z nazwą restauracji wisiał krzywo i migotał. Fasada
nie miała okien. Przed wąskimi drzwiami stali dwaj mężczyźni w długich płaszczach i
nasuniętych na czoło filcowych kapeluszach.
- Wygląda mi to na wiezienie - stwierdziła Clary.
- W wiezieniu nie można zamówić spaghetti fra diavolo, i to takiego, że palce lizać.
Przynajmniej tak sądzę.
- Nie chcę spaghetti. Chcę wiedzieć, co to jest Magnus Bane.
- Nie co, tylko kto. To nazwisko.
- Znasz go?
- To czarownik - wyjaśnił Jace. - Jedyny czarownik, który potrafiłby założyć na twój
umysł taką blokadę. No, może jeszcze któryś z Cichych Braci, ale najwyraźniej nie zrobił
tego żaden i nich.
- Znasz go czy o nim słyszałeś? - zapytała Clary, którą szybko zmęczył rzeczowy ton
Jace’a.
- Nazwisko wydaje się znajome...
- Hej! - To był Alec. Wyglądał, jakby dopiero zwlókł się z łóżka i wciągnął dżinsy na piżamę. Nieuczesane włosy sterczały mu na wszystkie strony. Podszedł do nich długim
krokiem, patrząc na Jace a i jak zwykłe ignorując Clary. - Izzy jest w drodze. Przyprowadzi
Przyziemnego.
- Simona? - zdziwił się Jace. - A skąd on się wziął?
- Zjawił się z samego rana. Pewnie nie mógł wytrzymać bez Izzy. Żałosne. - Alec
mówił z takim rozbawieniem, że Clary miała ochotę go kopnąć. - To wchodzimy czy nie?
Umieram z głodu.
- Ja też - powiedział Jace. - Chętnie wrąbie smażone mysie ogony.
- Co? - Clary osłupiała. Jace wyszczerzył zęby.
- Spokojnie. To tylko tania jadłodajnia.
Gdy stanęli pod frontowymi drzwiami, jeden z mężczyzn się wyprostowała Clary
dostrzegła jego twarz pod kapeluszem.
Skórę miał ciemnoczerwoną, paznokcie u rąk niebiesko - czarne. Clary zesztywniała
na ten widok, ale Jace i Alec nie wyglądali na zaniepokojonych. Powiedzieli coś do
mężczyzny, a on przepuścił ich odsuwając się na bok.
- Kto to był, Jace? - wyszeptała Clary, kiedy drzwi zamknęły się za nimi.
- Masz na myśli Clancy’ego? Odstrasza niepożądanych gości.
Jace rozejrzał się po jasno oświetlonej sali i ruszył w stronę upatrzonego miejsca.
Mimo braku okien w środku było przyjemnie. Przytulne drewniane boksy miały
miękkie siedziska i oparcia z kolorowych poduszek. Blondynka w różowo - białym fartuszku
kelnerki odliczała resztę krępemu mężczyźnie we flanelowej koszuli. Gdy zobaczyła Jace’a,
pomachała mu i pokazała gestem, że mogą, usiąść, gdzie chcą.
- On jest demonem! - syknęła Clary.
Kilku klientów obejrzało się na nią. Chłopak ze sterczącymi niebieskim dredami,
siedzący obok pięknej hinduskiej dziewczyny o długich czarnych włosach i złotych
skrzydłach, które wyrastały jej z pleców i wyglądały jak głazy, łypnął na nią ponuro,
marszcząc brwi. Clary była zadowolona, że restauracja jest prawie pusta.
- Nie - powiedział Jace, wślizgując się na siedzenie.
Clary chciała usiąść obok niego, ale uprzedził ją Alec, więc usadowiła ostrożnie
naprzeciwko nich; ramie nadal miała sztywne mimo zabiegów Jace’a. Czuła się pusta w
środku i lekka, jakby Cisi Bracia wygarnęli z niej wnętrzności. Trochę kręciło się jej w
głowie.
- Clancy jest ifrytem - wyjaśnił Jace. - To czarownicy pozbawieni magicznej mocy.
Półdemony, które nie potrafią rzucać czarów. - Biedaczyska - mruknął Alec, sięgając po menu.
Clary też wzięła kartę i wytrzeszczyła oczy na widok wymienionych w niej specjałów:
szarańczy w miodzie, dań z surowego mięsa, surowych ryb i kanapki z zapiekanym
nietoperzem. Na stronie z napojami polecano krew z beczki. Ku uldze Clary okazało się, że
jest to krew zwierzęca, a nie ludzkie grupy A, B czy 0 Rh ujemne.
- Kto jada całe surowe ryby? - zapytała.
- Kelpie - odparł Alec. - Selkie. Może czasami nimfy.
- Nie zamawiaj żadnego czarodziejskiego jedzenia - ostrzegł Jace, patrząc na nią znad
swojego menu. - Od niego ludzie czasami wariują. W jednej chwili wcinasz zaczarowaną
śliwkę, a w następnej biegasz goła po Madison Avenue z rogami na głowie. - Po chwili dodał
pospiesznie: - Tylko nie pomyśl, że ja to robiłem.
Alec się roześmiał.
- Pamiętasz...
W historii, którą zaczął snuć, było tyle tajemniczych nazw i nieznanych imion, że
Clary nawet nie próbowała jej śledzić. Obserwując Aleca, zwróciła uwagę na jego ożywienie,
na niemal gorączkową energię, której wcześniej w nim nie widziała. W obecności przyjaciela
wyraźnie się zmienił. Gdyby miała narysować ich razem, Jace byłby lekko zamazany,
natomiast Alec wyraźny i ostry, same kąty i czyste płaszczyzny.
Jace patrzył na Aleca, uśmiechał się lekko i stukał paznokciem w szklankę wody.
Clary wyczuł, że myśli o czymś innym. Nagle ogarnęło ją współczucie dla Aleca. Nie łatwo
było lubić Jace’a. „Śmiałem się z was, bo bawią mnie wasze deklaracje miłości, zwłaszcza
nieodwzajemnionej”.
Jace spojrzał na nadchodzącą, kelnerkę i zapytał, przerywając Alecowi w pół zdania:
- Dostaniemy wreszcie kawę?
Przyjaciel umilkł. Raptem opuścił go cały entuzjazm.
- Dla kogo to całe surowe mięso? - wtrąciła się pospiesznie Clary, pokazując na
trzecią stronę karty.
- Dla wilkołaków - odparł Jace. - Choć sam też nic mini nic przeciwko krwistemu
stekowi od czasu do czasu. - Sięgnął przez stół i Przekartkował menu Clary. - Ludzkie
jedzenie jest na końcu.
Clary z rosnącym zdumieniem przejrzała całkiem zwyczajny wybór dań.
- Mają tu koktajle owocowe?
- Morelowo - śliwkowy z miodem z dzikich kwiatów jest po prostu boski -
podpowiedziała Isabelle, która właśnie się zjawiła z Simonem u boku. - Posuń się. Clary usiadła pod samą ścianą, tak że czuła zimne cegły przyciśnięte do ramienia.
Simon zajął miejsce obok Isabelle i posłał przyjaciółce lekko zakłopotany uśmiech. Clary go
nie odwzajemniła.
- Musisz go koniecznie spróbować.
Clary nie była pewna, czy Isabelle mówi do niej, czy do Simona, więc nie
odpowiedziała. W twarz łaskotały ją włosy Isabelle o zapachu wanilii. Clary zebrało się na
kichanie.
Nienawidziła waniliowych perfum. Nigdy nie rozumiała, dlaczego niektóre
dziewczyny chcą pachnieć jak deser.
- Jak poszło w Mieście Kości? - zapytała Isabelle, otwierając menu. - Dowiedzieliście
się, co siedzi w głowie Clary?
- Mamy nazwisko - zaczął Jace. - Magnus...
- Zamknij się - syknął Alec i uderzył go kartą dań po ramieniu.
- Jezu! - Jace z urażoną miną pomasował ramię. - W czym problem?
- Wiesz, że tu aż się roi od Podziemnych, więc postaraj się zachować szczegóły
naszego śledztwa w sekrecie.
- Śledztwa? - Isabelle się roześmiała. - Zostaliśmy detektywami? Może powinniśmy
wszyscy wybrać sobie pseudonimy.
- Dobry pomysł - uznał Jace. - Ja będę baronem Hotschaft von Hugenstein. Alec
wypluł wodę z powrotem do szklanki. W tym momencie zjawiła się kelnerka, żeby przyjąć
zamówienie. Z bliska okazała się ładną blondynką o niepokojących oczach: jednolicie
niebieskich, bez białek i źrenic.
- Już wybraliście?
Jace uśmiechnął się szeroko.
- To co zwykle.
Kelnerka odwzajemniła uśmiech, pokazując ostre, małe zęby.
- Ja też - powiedział Alec, ale na niego dziewczyna nawet nie spojrzała. Isabelle
zamówiła koktajl owocowy, Simon kawę, a Clary, po chwili wahania, zdecydowała się na
dużą, kawę i naleśniki kokosowe. Kelnerka mrugnęła do niej niebieskim okiem i pobiegła do
kuchni.
- Ona też jest ifrytem? zapytała Clary, odprowadzając ją, wzrokiem.
- Kaelie? - upewnił się Jace. - Nie. Chyba półelfem.
- Ma oczy nimfy - zauważyła Isabelle.
- Naprawdę nie wiecie, kim ona jest? - zdziwił się Simon. Jace pokręcił głową,. - Szanuje jej prywatność. - Trącił łokciem Aleca. - hej wypuść mnie na chwilę.
Przyjaciel odsunął się z ponurą, miną,. Jace podszedł do Kaelie, która stała oparta o
bar i przez drzwi rozmawiała z kucharzem. Clary widziała tylko jego głowę w wysokim
białym czepku. Przez otwory wycięte z boków wystawały długie, kosmate uszy.
Kiedy Jace objął Kaelie, przytuliła sic do niego i uśmiechnęła. Ciekawe, co miał na
myśli, mówiąc o poszanowaniu jej prywatności.
Isabelle wywróciła oczami.
- Naprawdę nie powinien spoufalać się z kelnerkami. Alec spojrzał na siostrę.
- Chyba nie myślisz, że on tak na serio? To znaczy, że ją lubi. Isabelle wzruszyła
ramionami.
- To Podziemna - powiedziała krótko, jakby ten fakt wszystko wyjaśniał.
- Nie rozumiem - odezwała się Clary. Dziewczyna spojrzała na nią bez
zainteresowania.
- Czego nie rozumiesz?
- Tej całej historii z Podziemnymi. Nie polujecie na nich, bo nie są demonami, ale nie
są również ludźmi. Wampiry zabijają, piją krew...
- Tylko złe wampiry wysysają krew z żywych ludzi - wtrącił Alec. - A te możemy
zabijać.
- A czym są wilkołaki? Przerośniętymi szczeniakami?
- One zabijają demony - wyjaśniła Isabelle. - Wiec jeśli nie sprawiają nam kłopotów,
my też zostawiamy je w spokoju.
To tak, jak pozwalać żyć pająkom, bo zjadają komary, pomyślała Clary.
- Więc Podziemni są dostatecznie dobrzy, żeby żyć, dostatecznie dobrzy, żeby
przygotowywać wam jedzenie, dostatecznie dobrzy, żeby z nimi flirtować... ale tak naprawdę
niewystarczająco dobrzy? To znaczy, nie tak dobrzy jak ludzie.
Isabelle i Alec spojrzeli na nią z takimi minami, jakby mówiła w urdu.
- Są inni niż ludzie - podsumował Alec.
- Lepsi od Przyziemnych? - zapytał Simon.
- Nie - odparła Isabelle zdecydowanym tonem. - Można zmienić Przyziemnego w
Nocnego Łowcę. My też od nich pochodzimy. Ale nie da się przyjąć Podziemnego do Clave.
Nie wytrzymują, mocy runów.
- Więc są, słabi? - spytała Clary.
- Tego bym nie powiedział. - Jace wsunął się z powrotem na swoje miejsce obok
Aleca. Włosy miał zmierzwione, na jego policzku został ślad szminki. - Przynajmniej, jeśli chodzi o peri, dżiny, ifryty i Bóg wie co jeszcze. - Uśmiechnął się promiennie, bo zjawiła się
Kaelie z zamówionym jedzeniem. Clary uważnie przyjrzała się swoim naleśnikom.
Wyglądały fantastycznie: złotobrązowe, polane miodem. Spróbowała kawałek patrząc w ślad
za Kaelie, która oddalała się, kołysząc się na wysokich obcasach.
Kęs rozpłynął się w ustach.
- Mówiłem, że to najlepsza restauracja na Manhattanie - powiedział Jace, sięgając
palcami po frytki.
Clary zerknęła na Simona, który z opuszczoną głową mieszał kawę.
- Mmm - zamruczał Alec z pełnymi ustami.
- Właśnie - poparł go Jace i spojrzał na Clary. - Nasza niechęć nie jest jednostronna.
Może nie zawsze lubimy Podziemnych, ale oni nas też nie lubią. Kilkaset lat Porozumień nie
jest w stanie wymazać tysięcy lat wrogości.
- Ona na pewno nie wie, co to są Porozumienia - odezwała się Isabelle znad szklanki.
- Wiem - oświadczyła Clary.
- A ja nie - wtrącił Simon.
- Owszem, ale nikogo to nie obchodzi. - Jace obejrzał frytkę zanim wsadził ją do ust. -
Lubię towarzystwo niektórych Podziemnych, ale tylko czasami i w określonych sytuacjach.
Nie jesteśmy zapraszani na te same przyjęcia.
- Zaczekaj. - Isabelle nagle usiadła prosto. - Jak brzmiało to nazwisko? To w głowie
Clary.
- Ja go nie wymieniłem - odparł Jace. - A przynajmniej nie dokończyłem. Magnus
Bane.
- To chyba niemożliwe... Ale właściwie jestem prawie pewna... - Isabelle sięgnęła do
portmonetki i wyjęła z niej złożony kawałek niebieskiego papieru. Rozwinęła go. - Spójrzcie.
Alec wyciągnął rękę po kartkę, przebiegł ją wzrokiem i podał Jace’owi, wzruszając
ramionami.
- To zaproszenie na przyjęcie. Gdzieś w Brooklynie. Nienawidzę Brooklynu.
- Nie bądź takim snobem - skarcił go przyjaciel. Potem, tak samo jak Isabelle, usiadł
prosto i popatrzył uważnie na Isabelle. - Skąd to masz, Izzy? Dziewczyna niedbale machnęła
ręką.
- Od tamtego kelpie z Pandemonium. Miał ich cały plik. Mówił, że będzie świetnie.
- Co to jest? - zapytała Clary niecierpliwym tonem. - Pokażecie nam wreszcie czy nie?
Jace obrócił kartkę tak, żeby mogli ją przeczytać. Zaproszenie wydrukowane na
cienkim papierze podobnym do pergaminu, pokryte drobnym, eleganckim, pajęczym pismem. Czarownik Magnus Wielki wydawał przyjęcie w swoim skromnym domu i obiecywał
gościom „cudowny wieczór nieziemskich rozkoszy”
- Magnus - przeczytał Simon. - Jak Magnus Bane?
- Wątpię, czy na tym obszarze metropolitalnym jest wielu czarowników o imieniu
Magnus - odparł Jace.
- Czy to znaczy, że musimy iść na to przyjęcie? - spytał Alec.
- Niczego nie musimy - powiedział Jace, czytając drobny druk na zaproszeniu. - Ale z
tego, co tu jest napisane, wynika, że Magnus Bane to Wysoki Czarownik Brooklynu. -
Spojrzał u Clary. - Jeśli chodzi o mnie, ciekaw jestem, co nazwisko Wysokiego Czarownika
Brooklynu robi w twojej głowie.
Przyjęcie rozpoczynało się dopiero po północy, więc musieli coś zrobić z całym
dniem. Jace i Alec zniknęli w sali z bronią, a Isabelle oznajmiła, że wybiera się z Simonem na
spacer do Central Parku, żeby pokazać mu baśniowe kręgi. Przyjaciel zapytał Clary, czy chce
iść z nimi, a ona, tłumiąc morderczą wściekłość, odmówiła pod pozorem zmęczenia.
Właściwie nie skłamała. Naprawdę była wyczerpana po zbyt wczesnej pobudce, a poza tym
jeszcze nie całkiem doszła do siebie po zatruciu demonicznym jadem. Leżała bez butów na
łóżku w swoim pokoju w Instytucie i próbowała zasnąć. Niestety sen nie przychodził. Kofeina
buzowała jej w żyłach jak woda sodowa, przez głowę przelatywały pomieszane obrazy.
Widziała twarz matki patrzącej na nią z wyrazem paniki w oczach. Widziała Mówiące
Gwiazdy, słyszała głosy Cichych braci. Skąd się wzięła blokada w jej umyśle? Dlaczego
założył ją tam potężny czarownik? Jakie wspomnienia utraciła, jakich przeżyć nie mogła
sobie przypomnieć. A może wszystko, co pamiętała było kłamstwem...?
Nie mogąc dłużej znieść natłoku myśli, wstała z łóżka i na bosaka poczłapała do
biblioteki. Może Hodge jej pomoże.
Ale w bibliotece było pusto. Przez rozsunięte zasłony wpadały ukośne promienie
popołudniowego słońca i kładły się na podłodze złotymi smugami. Na biurku leżała książka,
której fragmenty czytał im Hodge. Jej zniszczona skórzana oprawa lśniła. Obok na swojej
grzędzie spał Hugo z dziobem schowanym pod skrzydłem.
Mama znała tę książkę, pomyślała Clary. Dotykała jej, czytała. Na widok rzeczy, która
była częścią życia jej matki, poczuła ściskanie w dołku.
Pospiesznie przeszła przez pokój i położyła dłonie na książce. Skóra była ciepła,
nagrzana od słońca. Clary przewróciła okładkę.
Spomiędzy stronic coś się wysunęło i sfrunęło na podłodze u jej stóp. Clary schyliła
się i zobaczyła, że to złożona fotografia. Podniosła ją i wygładziła w zamyśleniu. Zdjęcie przedstawiało grupę młodych ludzi, niewiele starszych od niej. Clary
zorientowała się, że zrobiono je dwadzieścia lat temu, ale nie z powodu ubrań - które, jak u
większości Nocnych Łowców, były czarne i nie rzucające się w oczy - tylko dlatego, że od
razu rozpoznała matkę. Jocelyn, siedemnastoletnia miała włosy długie do połowy pleców i
trochę okrąglejszą twarz, z mniej wyraźnie zarysowanym podbródkiem i ustami. Wygląda
zupełnie jak ja, pomyślała oszołomiona Clary.
Jocelyn obejmowała ramieniem jakiegoś chłopca. Ten widok strząsnął Clary do głębi.
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że matka mogła chodzić z kimś innym niż jej ojciec, bo
Jocelyn nie umawiała się z mężczyznami ani nie wydawała się zainteresowana romansami.
Pod tym względem różniła się od innych samotnych kobiet, które na różne sposoby
szukały tatusiów dla swoich dorastających dzieci. Na przykład, matka Simona umieściła swój
profil na JDate.
Chłopak był przystojny, o włosach tak jasnych, że prawie białych, i czarnych oczach.
- To Valentine, kiedy miał siedemnaście lat.
Clary aż podskoczyła, omal nie upuszczając fotografii. Hugo obudził się i zakrakał
gniewnie, strosząc pióra.
W drzwiach stał Hodge i patrzył na nią z zaciekawieniem.
- Przepraszam - bąknęła Clary, odkładając zdjęcie na biurko i cofając się pospiesznie. -
Nie zamierzałam myszkować w pańskich rzeczach.
- Nic się nie stało. - Hodge przeszedł przez pokój i dotknął fotografii pomarszczoną,
pokrytą bliznami ręką, dziwnie kontrastującą z nienagannymi mankietami tweedowej
marynarki. - To Przecież część twojej przeszłości. Clary zbliżyła się do biurka, jakby zdjęcie
przyciągało ją z siłą magnesu. Białowłosy chłopak uśmiechał się do Jocelyn, mrużąc oczy w
sposób, który świadczył o tym, że naprawdę ją lubi. Na Clary nikt tak nigdy nie patrzył.
Valentine ze swoją twarzą o delikatnych rysach zupełnie nie przypominał jej roześmianego
ojca o płomiennych włosach, które po nim odziedziczyła.
- Valentine wygląda... całkiem miło.
- Ni był miły - powiedział Hodge z krzywym uśmiechem. - Ale był czarujący, bystry i
bardzo elokwentny. Rozpoznajesz kogoś jeszcze?
Clary jeszcze raz przyjrzała się fotografii. Na lewo od Valentine’a stał chudy chłopak
z szopą, jasnobrązowych włosów. Miał długie ręce i niezgrabną sylwetkę, świadczące o tym,
że jeszcze rośnie. - To pan? Hodge pokiwał głową.
- I...?
Clary musiała wpatrywać się w zdjęcie przez dłuższą chwilę, zanim dostrzegła coś znajomego w chłopcu tak młodym, że prawie nierozpoznawalnym. W końcu zdradziły go
okulary i oczy jasnoniebieskie jak morska woda.
- Luke.
- Lucian. Ci tutaj... - Hodge nachylił się nad zdjęciem i pokazał parę eleganckich,
ciemnowłosych nastolatków. Dziewczyna, o pół głowy przerastająca chłopaka, miała rysy
ostre i drapieżne, niemal okrutne. - To Lightwoodowie. A tu... - Zwrócił uwagę na
przystojnego młodzieńca o kręconych ciemnych włosach, kwadratowej szczęce i rumieńcach
na twarzy. - Michael Wayland.
- W niczym nie przypomina Jace’a - stwierdziła Clary.
- Jace odziedziczył wygląd po matce.
- To fotografia szkolna?
- Nie. To zdjęcie Kręgu zrobione w chwili jego powstania. Dlatego Valentine, jako
przywódca stoi z przodu, a Luke, zastępca, po jego prawej stronie. Clary odwróciła wzrok.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego moja matka wstąpiła do takiej organizacji.
- Musisz zrozumieć...
- Wciąż pan to powtarza - przerwała mu Clary rozgniewanym tonem. - Nie rozumiem,
dlaczego muszę wszystko zrozumieć. Niech pan powie mi prawdę, a ja albo zrozumiem, albo
nie.
Kącik ust Hodge’a drgnął.
- Jak chcesz. - Nauczyciel wyciągnął rękę i pogłaskał Hugo, który spacerował po
brzegu biurka. - Porozumienia nigdy nie miały poparcia całego Clave. Zwłaszcza najstarsze
rody były przywiązane do dawnych czasów, kiedy Podziemnych po prostu się zabijało. Nie
tyle z nienawiści, ile dla poczucia bezpieczeństwa. Łatwiej walczyć z zagrożeniem w postaci
bezimiennej masy anonimowej grupy, niż z jednostkami, które trzeba ocenić każdą z osobna.
Poza tym większość nas znała kogoś, kto został ranny albo zabity przez Podziemnych. Nie ma
to jak moralny radykalizm młodych. Dziecku łatwo jest wierzyć w dobro i zło, jasność i
mrok. Valentine nigdy nie utracił swojego destrukcyjnego idealizmu ani zażartej nienawiści
do wszystkiego, co uważał za „nieludzkie”.
- Ale kochał moją, matkę - zauważyła Clary.
- Tak. Kochał twoją, matkę. I kochał Idris...
- Co takiego wspaniałego było w Idrisie? - Clary usłyszała burkliwy ton w swoim
pytaniu.
- To był... jest dom Nefilim, gdzie mogą, być naprawdę sobą, miejsce, gdzie nie
muszą, się ukrywać ani rzucać czarów. Miejsce pobłogosławione przez Anioła. Nie możesz powiedzieć, że widziałaś prawdziwe miasto, dopóki nie zobaczysz szklanych wież Alicante.
Jest piękniejsze, niż potrafisz sobie wyobrazić. - Jego głosie pobrzmiewały tęsknota i ból.
Clary nagle przypomniała sobie swój niedawny sen.
- Czy w Szklanym Mieście odbywały się kiedyś... tańce? Hodge zamrugał, jakby
obudził się ze snu.
- Co tydzień. Ja nigdy tam nie chodziłem, ale twoja matka tak. I Valentine.
- Zaśmiał się cicho. - Byłem raczej typem naukowca. Całe dnie spędzałem w
bibliotece w Alicante. Książki, które tu widzisz, to tylko niewielka część skarbów, jakie się w
niej znajdują,. Myślałem, że wstąpię do Bractwa, ale po tym, co zrobiłem, oczywiście mnie
nie chcieli.
- Przykro mi - bąknęła Clary. Jej umysł nadal wypełniały obrazy ze snu. Czy tam,
gdzie tańczyli, stała fontanna z syreną,? Czy Valentine był ubrany na biało, tak że moja matka
nawet przez koszulę widziała Znaki na jego skórze?
- Mogę je zatrzymać? - spytała, wskazując na zdjęcie. Po twarzy Hodge’a przemknął
cień wahania.
- Wolałbym, żebyś nie pokazywała go Jace’owi - powiedział. - I bez fotografii
zmarłego ojca ma wystarczająco dużo problemów.
- Oczywiście. - Clary przycisnęła zdjęcie do piersi. - Dziękuję.
- Nie ma za co. - Hodge spojrzał na nią pytająco. - Przyszłaś do biblioteki, żeby się ze
mną zobaczyć czy w jakimś innym celu?
- Zastanawiałam się, czy nie miał pan wiadomości od Clave. O Kielichu. I... mojej
mamie.
- Dostałem dziś rano krótką odpowiedź.
- Przysyłają ludzi? Nocnych Łowców? - Clary słyszała niecierpliwość we własnym
głosie.
- Tak.
- Więc dlaczego jeszcze ich tu nie ma?
- Istnieje obawa, że Instytut jest obserwowany przez Valentine’a. Im mniej on wie tym
lepiej. - Na widok jej żałosnej miny Hodge westchnął. - Przykro mi, że nie mogę powiedzieć
nic więcej, Clarisso. Nie cieszę się zaufaniem Clave, nawet teraz. Niewiele mi mówią.
Szkoda, że nie mogę ci pomóc. Ból w jego głosie powstrzymał ją przed naciskaniem o więcej
informacji.
- Może pan - powiedziała. - Mam kłopoty z zasypianiem. Wciąż za dużo myślę.
Gdyby pan... - Ach, ten niespokojny umysł. - Jego głos był pełen współczucia. - Mogę coś ci dać.
Zaczekaj tutaj.
***
Mikstura, którą, przyniósł jej Hodge, pachniała przyjemnie jałowcem i liśćmi. Clary
wąchała ją, idąc korytarzem. Niestety, buteleczka nadal była otwarta, kiedy Clary weszła do
sypialni i zobaczyła Jace’a rozciągniętego na łóżku i przeglądającego jej szkicownik. Z
okrzykiem zdumienia wypuściła fiolkę z ręki. Jasnozielona zawartość rozlała się po
drewnianej podłodze.
- O, rany - mruknął Jace, siadając. - Mam nadzieję, że to nie było nic ważnego.
- Tylko wywar nasenny - odparła gniewnie Clary, dotykając buteleczki czubkiem
tenisówki. - A teraz już go nie ma.
- Gdyby był tutaj Simon, ululałby cię do snu.
Clary nie była w nastroju żeby bronić przyjaciela. Opadła na łóżko i wzięła do reki
szkicownik.
- Zwykle nie pozwalam ludziom go oglądać.
- Dlaczego? - Jace był rozchełstany, jakby przed chwilą spał. - Jesteś całkiem niezłą
artystką. Momentami doskonałą.
- Może dlatego, że to jest jak... pamiętnik. Z tą różnicą, że nie wyrażam myśli
słowami, tylko obrazami, więc są tu same rysunki. Ale nadal to prywatna własność.
Jace zrobił urażoną minę.
- Dziennik bez żadnego rysunku mojej podobizny? A gdzie gorące fantazje? Okładki
romansów? Gdzie...
- wszystkie dziewczyny, które poznajesz, zakochują się w tobie? - zapytała cicho
Clary.
Pytanie spuściło z niego powietrze jak szpilka przekłuwają balon.
- To nie jest miłość - odparł Jace po chwili. - Przynajmniej...
- Spróbuj nie być czarujący przez cały czas - poradziła mu Clary. - To może przynieść
wszystkim ulgę.
Jace spojrzał na swoje ręce. Choć młode i niepomarszczone, były, podobnie jak dłonie
Hodge’a, usiane drobnymi białymi bliznami.
- Opowiedzieć ci bajkę na dobranoc? Clary zmierzyła go wzrokiem.
- Mówisz poważnie?
- Zawsze jestem poważny.
Przyszło jej do głowy, że być może z powodu wyczerpania oboje zachowują się trochę nienormalnie. Ale Jace nie wyglądał na zmęczonego. Raczej na smutnego. Clary odłożyła
szkicownik na szarkę nocną, i wyciągnęła się na boku, kładąc głowę na poduszkę.
- Dobrze.
- Zamknij oczy.
Posłuchała go bez protestu. Blask lampki nocnej zatańczył na jej powiekach jak małe
gwiezdne rozbłyski.
- Był sobie kiedyś chłopiec ... - zaczął Jace. Clary natychmiast mu przerwała:
- Nocny Łowca?
- Oczywiście. - W jego głosie pojawił się ton rozbawienia, ale zaraz zniknął. - Kiedy
chłopiec miał sześć lat, ojciec dał mu sokoła do polowań. „Sokoły to drapieżniki, zabijają
inne ptaki”, powiedział. „Nocni Łowcy nieba”. Sokół nie lubił chłopca, chłopiec nie lubił
sokoła. Jego ostry dziób przyprawiał go o niepokój, a jasne oczy wciąż go obserwowały. Gdy
tylko chłopiec się doń zbliżał, ptak atakował go dziobem i pazurami. Przez wiele tygodni jego
nadgarstki i ręce wciąż krwawiły. Nie wiedział, że ojciec wybrał sokoła, który przez ponad
rok żył na wolności, i dlatego oswojenie go było prawie niemożliwe. Ale chłopiec próbował,
bo ojciec kazał mu wytrenować sokoła, a on chciał zadowolić ojca. Przebywał z sokołem cały
czas, nie dawał mu spać, wciąż do niego mówiąc albo nawet grając muzykę, bo zmęczonego
ptaka łatwiej oswoić. Nauczył się używać sprzętu: rękawicy, pęt, kaptura, rzemienia, którym
przywiązywał sobie sokoła do nadgarstka. Powinien trzymać go w ciemności, ale nie potrafił
się do tego zmusić. Zamiast tego siadał tam, gdzie ptak mógł go widzieć, dotykał go i głaskał
po skrzydłach, żeby zdobyć jego zaufanie. Karmił go z reki, ale z początku ptak nie chciał
jeść. Później jadł tak łapczywie, że kaleczył mu dziobem dłonie. Ale chłopiec był
zadowolony, bo zrobili postępy. Chodziło mu o to, żeby ptak dobrze go poznał, nawet jeśli
ranił go do krwi. Chłopiec zaczął dostrzegać, że sokół jest piękny, że jego smukłe skrzydła są
stworzone do szybkiego lotu, że jest silny i szybki, dziki i łagodny. Kiedy nurkował ku ziemi,
poruszał się jak światło. Gdy nauczył się krążyć i wracać na jego nadgarstek, chłopiec omal
nie krzyczał z radości. Czasami ptak wskakiwał mu na ramię i wsadzał dziób w jego włosy.
Chłopiec wiedział, ze nie jest tylko oswojony, ale i doskonale wytrenowany, poszedł do ojca i
pokazał mu, czego dokonał. Spodziewał się pochwały, ale ojciec wziął ptaka, teraz
oswojonego i ufnego, i skręcił mu kark.
„Mówiłem ci, że masz uczynić go posłusznym”, powiedział i rzucił bezwładne ciało
na ziemię. „A ty nauczyłeś go kochać. Sokoły nie mają być kochanymi, domowymi pupilami.
Są dzikie, gwałtowne i okrutne. Ten ptak nie został wytresowany, tylko złamany”. Później,
kiedy chłopiec został sam, płakał nad przyjacielem, aż w końcu ojciec przysłał sługę po martwego ptaka i kazał go pogrzebać. Chłopiec juz nigdy więcej nie płakał i nigdy nie
zapomniał tego, czego się nauczył: że kochać to niszczyć i że być kochanym to znaczy zostać
zniszczonym.
Clary, która leżała nieruchomo i prawie nie oddychała, przekręciła się na plecy i
otworzyła oczy.
- To okropna historia - powiedziała z oburzeniem. Jace podciągnął kolana pod brodę.
- Naprawdę? - spytał w zadumie.
- To historia o dręczeniu dziecka. Ojciec chłopca to potwór. Powinnam się domyślić,
że właśnie coś takiego Nocni Łowcy uważają, za bajkę do poduszki. Wszystko, co powoduje
nocne koszmary...
- Czasami Znaki przyprawiają, o nocne koszmary - powiedział Jace. - Jeśli się je zrobi
w zbyt młodym wieku. - Spojrzał na nią, w zamyśleniu. Blask późnego popołudnia sączył się
przez zasłony, zmieniając jego twarz w studium kontrastów.
Chiaroscuro, pomyślała Clary, Światłocień.
- To dobra historia, jeśli się nad tym zastanowić. Ojciec po prostu stara się uczynić
chłopca silniejszym. Nieugiętym - dodał Jace.
- Ale musisz nauczyć się trochę naginać - stwierdziła Clary i ziewnęła. Mimo że
historia ją, poruszyła, melodia głosu Jace’a sprawiła, że ogarnęła ją, senność.
- Bo inaczej się złamiesz.
- Nie, jeśli jesteś dostatecznie silna - odparł z przekonaniem Jace. Wyciągnął rękę i
musnął wierzchem dłoni jej policzek. Clary poczuła, że jej oczy same się zamykają,. Miała
wrażenie, że jej kości zrobiły się miękkie, a ona sama zaraz się rozpłynie i zniknie. Zapadając
w sen, usłyszała w głowie echo słów: „Dawał mi wszystko, co chciałem. Konie, broń, książki
nawet sokoła do polowań”.
Próbowała coś powiedzieć, ale sen chwycił«ją w sidła i pociągnął w otchłań.
***
Obudził ją natarczywy głos.
- Wstawaj!
Clary powoli rozwarła sklejone powieki. Poczuła łaskotanie na twarzy. Czyjeś włosy.
Usiadła gwałtownie i uderzyła w coś twardego.
- Au! Uderzyłaś mnie!
To była Isabelle. Zapalił lampę stojącą przy łóżku i z urazą popatrzyła na Clary,
masując czoło. Jej sylwetka wyglądała jakby lśniła. Isabelle miała na sobie długą srebrną
spódnicę i cekinowy top, jej paznokcie były pomalowane błyszczącym lakierem, pasma srebrnych koralików wplecione we włosy. Wyglądała jak bogini księżyca. Clary natychmiast
ją znienawidziła.
- Nikt ci nie kazał tak się nade mną, pochylać. Wystraszyłaś mnie śmiertelnie.
- Clary też rozmasowała obolałe miejsce tuż nad brwią,. - Czego chcesz? Isabelle
pokazała na ciemne nocne niebo.
- Dochodzi Północ. Musimy iść na przyjęcie, a ty jeszcze nie jesteś gotowa.
- Zamierzałam ubrać się w te rzeczy. - Clary wskazała na dżinsy i T - shirt. - Czy to
jakiś problem?
- Czy to jest problem? - Isabelle wygląda jak miała zemdleć. - Oczywiście, że to jest
problem! Żaden Podziemny nie włożyłby takich ciuchów. Poza tym idziemy na przyjęcie.
Będziesz się wyróżniać z tłumu w takim... swobodnym stroju. - Najwyraźniej chciała użyć
dużo gorszego określenia.
- Nie wiedziałam, że mamy się wystroić - powiedziała kwaśno Clary. - Nie wzięłam za
sobą żadnych wyjściowych ubrań.
- Będziesz musiała pożyczyć moje.
- O, nie - Clary pomyślała o za dużej koszulce i spodniach, które musiała kilka razy
podwinąć. - To znaczy, nie mogę, naprawdę.
Uśmiech Isabelle był równie lśniący jak jej paznokcie.
- nalegam.
***
- Naprawdę wolałabym włożyć swoje rzeczy - stwierdziła Clary, wiercąc się, kiedy
Isabelle ustawiła ją przed dużym lustrem w swojej sypialni.
- Nie możesz. Wyglądasz w nich na osiem lat, a co gorsza zupełnie jak Przyziemna.
Clary buntowniczo zacisnęła szczękę.
- Nic z twoich ciuchów nie będzie na mnie pasować.
- Zobaczymy.
Clary obserwowała w lustrze Isabelle buszującą w garderobie. Jej pokój wyglądał tak,
jakby w środku eksplodowała kula dyskotekowa. Na czarnych ścianach były namalowane
odblaskowe złote kręgi. Wszędzie walały się ubrania: na podłodze, na rozbebeszonym łóżku,
na poręczach krzeseł. Wylewały się z dużej szafy stojącej pod jedna ze ścian. Toaletka z
lustrem obwiedzionym różowym futerkiem była zaśmiecona cekinami, błyszczykami,
słoiczkami z różem i pudrem.
- Ładny pokój - powiedziała Clary, myśląc z tęsknotą o swoich pomarańczowych
ścianach. - Dzięki. Sama go pomalowałam. - Isabelle wyszła z garderoby i rzuciła jej coś
czarnego i śliskiego.
Clary złapała tę rzecz w powietrzu. - Wygląda na strasznie małą - stwierdziła.
- Rozciąga się. Przymierz.
Clary pospiesznie weszła do małej łazienki urządzonej na jasnoniebiesko. Wciągnęła
sukienkę przez głowę; była ciasna, i ramiączkami wąskimi jak spaghetti. Starając się nie
oddychać zbyt głęboko, wróciła do sypialni. Isabelle siedziała na łóżku, majtając
zawieszonym na dużym palcu sandałkiem ozdobionym sztrasami.
- Dobrze, że jesteś taka płaska - zauważyła. - Ja nie mogłabym jej nosić bez stanika.
Clary łypnęła na nią spode łba.
- Jest za krótka.
- Ni za krótka, tylko w sam raz. - Isabelle zaczęła czegoś szukać nogę pod łóżkiem. Po
chwili wykopnęła spod niego parę wysokich butów i czarne kabaretki. - Będziesz w nich
wyglądać na wyższą.
- Racja, bo jestem mała i płaska jak deska. - Clary obciągnęła sukienkę, ale i tak
zakryła ledwo górną część ud.
Rzadko nosiła spódnice, zwłaszcza mini, wiec czuła się nieswojo, pokazując nogi w
całej okazałości. - Jeśli jest za krótka dla mnie, jak musi wyglądać na tobie?
Isabelle uśmiechnęła się szeroko. - Ja noszę ją jako spódnicę.
Clary usiadła na łóżku i włożyła rajstopy. Buty okazały się trochę luźne w łydkach, ale
nie zsuwały się jej z nóg. Zasznurowała je i wstała. Spojrzała na siebie w lustrze i stwierdziła,
że połączenie czarnej sukienki, kabaretek, wysokich butów jest całkiem, całkiem. Jedyne, co
psuło efekt...
- Włosy - powiedziała Isabelle. - Trzeba coś z nimi zrobić. Koniecznie. Siadaj. -
Rozkazującym gestem wskazała na toaletkę.
Clary usiadła posłusznie i zacisnęła powieki, a Isabelle zaczęła rozplatać jej warkocze
- niezbyt delikatnie - czesać włosy i wsuwać w nie spinki. Otworzyła oczy, gdy poczuła na
twarzy puszek, a potem gęstą chmurę duszącego pudru. Zakaszlała i z wyrzutem łypnęła na
swoją dręczycielkę. Isabelle się roześmiała.
- Nie patrz tak na mnie. Spójrz na siebie.
Clary zobaczyła w lustrze, że Isabelle upięła jej włosy czubku głowy i umocowała je
błyszczącymi spinkami. Przypomniała sobie sen: ciężką fryzurę ciągnącą w dół jej głowę,
taniec z Simonem... Poruszyła się niespokojnie.
- Nie wstawaj - skarciła ją Isabelle. - Jeszcze nie skończyłyśmy. - Sięgnęła po kredkę. - Otwórz oczy.
Clary spełniła polecenie.
- Mogę cię o coś zapytać?
- Jasne. - Isabelle z wprawą operowała kredką.
- Alec jest gejem?
Isabelle drgnęła, kredka zsunęła się po czole Clary, rysując długą, czarną, kreskę od
kącika oka do linii włosów.
- Cholera!
- Nic się nie stało...
- Owszem. - Isabelle mówiła tak, jakby była bliska płaczu. Zaczęła grzebać wśród
kosmetyków walających się po blacie toaletki. W końcu znalazła wacik i podała go Clary. -
Masz, wytrzyj się. - Usiadła na brzegu łóżka, pobrzękując bransoletkami na kostkach, i
spojrzała na nią, przez zasłonę włosów. - Jak się domyśliłaś?
- Absolutnie nie możesz nikomu powiedzieć.
- Nawet Jace’owi?
- Zwłaszcza Jace’owi!
- Dobrze - powiedziała oschłym głosem Clary. - Nie zdawałam sobie sprawy, że to
taka straszna rzecz.
- Byłaby straszna dla moich rodziców. Wydziedziczyliby go i wyrzucili z Clave...
- Nie można być gejem i Nocnym Łowcą,?
- Nie ma żadnej obowiązującej reguły. Ale ludzie tego nie lubią,. No, może ci w
naszym wieku w trochę mniejszym stopniu... Chyba - dodała niepewnie, a Clary uświadomiła
sobie, jak niewielu rówieśników tak naprawdę zna Isabelle.
- Inaczej jest ze starszym pokoleniem. Normalnie się o tym nie mówi.
- Aha - bąknęła Clary, żałując, że w ogóle poruszyła ten temat.
- Kocham mojego brata - powiedziała cicho Isabelle. - Zrobiłabym dla niego
wszystko. Ale w tej kwestii nic nie mogę zrobić...
- Dobrze, że przynajmniej ma ciebie - niezręcznie pocieszyła ją, Clary i pomyślała o
tym, że Jace uważa miłość za niszczycielską, siłę. - Naprawdę myślisz, że Jace’owi by się to
nie spodobało?
- Nie wiem. - Isabelle najwyraźniej miała dość tej rozmowy. - Ale to nie moja decyzja.
- Chyba nie - przyznała Clary.
Nachyliła się do lustra, żeby wacikiem zebrać nadmiar tuszu i omal nie upuściła go ze
zdziwienia. Co Isabelle z nią, zrobiła? Jej kości policzkowe były wyraźnie zarysowane, oczy głębokie, tajemnicze i świetliście zielone.
- Wyglądam jak moja mama - stwierdziła oszołomiona. Isabelle uniosła brwi.
- Co? Za staro? Może jeszcze trochę brokatu.
- Nie, żadnego brokatu - zaprotestowała Clary pospiesznie. - Jest dobrze. Podoba mi
się.
- Świetnie. - Isabelle zerwała się z łóżka. - Chodźmy.
- Muszę jeszcze po coś pójść do mojego pokoju - oznajmiła Clary, ruszając do drzwi. -
I... Będę potrzebowała broni? Ary!
- Mam jej dużo. - Isabelle z uśmiechem podniosła najpierw jedną, potem drugą, nogę,
tak że jej bransoletki zabrzęczały jak świąteczne dzwoneczki. - Na przykład to. Lewa jest ze
złota, które jest trujące dla demonów, a prawa z pobłogosławionego żelaza na wypadek,
gdybym trafiła na nieprzyjazne wampiry albo złe skrzaty. Na obu są, wyryte runy, więc mogę
zadać niezłego kopniaka.
- Polowanie na demony i moda - skomentowała Clary. - Nigdy bym nie pomyślała, że
mogą, iść ze sobą, w parze.
Isabelle wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Zdziwiłabyś się.
***
Chłopcy już czekali w holu. Byli ubrani na czarno. Nawet Simon miał na sobie trochę
za duże czarne spodnie i własną, koszulkę odwróconą, na drugą, stronę, żeby ukryć logo
zespołu. Jace i Alec opierali się niedbale o ścianę i wyglądali na znudzonych, natomiast on
trzymał się z boku. Podniósł wzrok, kiedy zjawiła się Isabelle ze złotym biczem owiniętym
wokół nadgarstka i z metalowymi bransoletami podzwaniającymi na kostkach. Można było
się spodziewać, że Simon osłupieje - Isabelle rzeczywiście przyciągała wzrok - ale on tylko
prześliznął się po niej spojrzeniem i wytrzeszczył oczy na widok Clary.
- Co to jest? - wykrztusił. - To, co masz na sobie.
Clary spojrzała na siebie. Narzuciła lekką kurtkę, żeby czuć się mniej naga, i wzięła
plecak ze swojego pokoju. Ale Simon nie patrzył na plecak, tylko na jej nogi, jakby nigdy
wcześniej ich nie widział.
- Sukienka - powiedziała sucho Clary. - Wiem, że nie noszę ich zbyt często, ale
doprawdy...
- Jest strasznie krótka - zauważył wyraźnie zmieszany.
Nawet w stroju pogromcy demonów wyglądał jak chłopiec, który przychodzi do domu
dziewczyny, żeby umówić się na randkę, jest uprzejmy dla jej rodziców i dobry dla zwierząt domowych.
Jace natomiast wyglądał jak chłopak, który przychodzi do czyjegoś domu, żeby go
spalić dla zabawy.
- Podoba mi się twoja sukienka - powiedział, odsuwając się od ściany. Jego spojrzenie
przesunęło się po niej leniwie. - Ale wymaga czegoś ekstra.
- Nagle stałeś się ekspertem od mody? - odparowała Clary, ale jej głos zabrzmiał
niepewnie. Jace stał tak blisko niej, że czuła jego ciepło i słaby zapach spalenizny po świeżo
zrobionych Znakach.
Wyjął coś z kieszeni kurtki i jej podał. Był to długi, cienki sztylet w skórzanej
pochwie, o rękojeści wysadzanej pojedynczym czerwonym kamieniem w kształcie róży.
Clary potrząsnęła głową.
- Nawet nie wiedziałabym, jak tego użyć...
Jace wcisnął jej sztylet do ręki i zamknął wokół niego jej palce.
- Nauczysz się. Masz to we krwi. Clary powoli opuściła rękę.
- Dobrze.
- Mogłabym dać ci futerał zapinany na udzie - zaproponowała Isabelle. - Mam ich
mnóstwo.
- Oczywiście, że nie - odezwał się Simon. Clary posłała mu zirytowane spojrzenie.
- Dzięki, ale to nie w moim stylu. - Wsunęła nóż do zewnętrznej kieszeni plecaka. Gdy
zapięła zamek i podniosła wzrok zobaczyła, że Jace patrzy na nią spod przymrużonych
powiek.
- I jeszcze ostatnia rzecz - powiedział.
Wyciągnął spinkę z jej włosów, tak że opadły ciepłą, ciężką falą na jej szyje. Uczucie
łaskotania na nagiej skórze było nowe, ale dziwnie przyjemne. - Tak jest dużo lepiej -
stwierdził, a Clary pomyślała, że jego głos również brzmi trochę niepewnie.