Epilog SZCZYT KUSI

Korytarz szpitalny był oślepiająco biały. Po wielu dniach przebywania w blasku
pochodni, lamp gazowych i niesamowitego czarodziejskiego światła, w jaskrawym
elektrycznym oświetleniu wszystko wydawało się blade, mdłe i nienaturalne. Kiedy Clary
podpisywała się w rejestracji, zauważyła, że pielęgniarka ma dziwnie żółtą skórę. Może jest
demonem? - pomyślała, oddając jej wypełniony formularz.
- Ostatnie drzwi na końcu korytarza - poinformowała ją z miłym uśmiechem kobieta.
Albo ja wariuję.
 - Wiem - powiedziała Clary. - Byłam tu wczoraj. I przedwczoraj i jeszcze dzień
wcześniej.
Zbliżał się wieczór, na korytarzu nie było tłoku. Stary mężczyzna w szlafroku szurał
kapciami po wykładzinie, ciągnąc za sobą przenośną butlę z tlenem. Dwóch lekarzy w
zielonych chirurgicznych kitlach niosło styropianowe kubki z kawą, parujące w chłodnym
powietrzu. W szpitalu klimatyzacja działała pełną parą, choć na zewnątrz już czuło się jesień.
Drzwi na końcu korytarza były otwarte. Clary zajrzała do środka, nie chcąc
budzić Luke'a, jeśli drzemał na krześle przy łóżku, tak jak poprzednie dwa razy,
kiedy tu przychodziła. Teraz nie spał, tylko rozmawiał z wysokim mężczyzną w szacie koloru pergaminu. Kiedy Cichy Brat się odwrócił, jakby wyczuł jej obecność,
zobaczyła, że to Jeremiasz.
- Co się dzieje? - spytała, krzyżując ręce na piersi.
Z trzydniowym zarostem, w okularach podsuniętych na czubek głowy, Lukę
wyglądał na bardzo zmęczonego. Pod luźną flanelową koszulą odznaczały się
bandaże, którymi nadal miał owiniętą klatkę piersiową.
 - Brat Jeremiasz właśnie wychodzi - powiedział.
Cichy Brat zarzucił kaptur na głowę i ruszył do drzwi, ale Clary stanęła mu na
drodze.
- No, więc? - rzuciła wyzywająco. - Pomożecie mojej matce czy nie?
Jeremiasz przysunął się bliżej, aż Clary poczuła zimno płynące od jego ciała
niczym para od góry lodowej. „Nie możesz ratować innych, dopóki nie uratujesz
siebie", rozległ się głos w jej głowie.
- Te mądrości z ciasteczek z wróżbą mają długą brodę - skwitowała Clary. - Co
jest mojej mamie? Wiecie? Czy Cisi Bracia mogą jej pomóc tak, jak pomogli
Alecowi?
Nikomu nie pomogliśmy, odparł Jeremiasz. Nie jest naszym zadaniem pomaganie
tym, którzy sami odłączyli się od Clave.
Po tym oświadczeniu Jeremiasz ominął ją i wyszedł na korytarz. Clary
odprowadziła go wzrokiem i stwierdziła, że nikt nie zwraca na niego uwag i. Kiedy
przymrużyła oczy, zobaczyła otaczającą go migotliwą aurę czaru. Była ciekawa, co
widzą inni.
Kolejnego pacjenta? Spieszącego się doktora w chirurgicznym kitlu? Smutnego
odwiedzającego?
- Mówił prawdę - odezwał się za nią Luke. - Nie wyleczył Aleca. Zrobił to
Magnus Bane. A Jeremiasz nie wie, co jest twojej matce.
- Ja wiem - oznajmiła Clary, wracając do sali.
Wolno podeszła do łóżka. Miała trudności z powiązaniem tej drobnej białej
postaci, oplecionej siecią rurek podłączonych do licznych urządzeń, z żywą,
płomiennowłosą matką. Oczywiście jej włosy nadal były rude, rozrzucone po
poduszce jak miedziany szal, ale skóra miała taką barwę jak u woskowej śpiącej
królewny z muzeum Madame Tussaud. Pierś Jocelyn opadała i unosiła się tylko
dzięki skomplikowanej aparaturze. Clary ujęła w dłonie szczupłą rękę matki, tak jak poprzedniego dnia i jeszcze
dzień wcześniej. Czuła puls w nadgarstku, równy i mocny. Ona chce się obudzić,
pomyślała. Wiem, że chce.
- Oczywiście, że chce — odezwał się Luke, a Clary ze zdziwieniem
uświadomiła sobie, że wypowiedziała te słowa na głos. - Ma dla kogo wyzdrowieć,
choć nie o wszystkich wie.
Clary delikatnie położyła dłoń matki na pościeli.
 - Masz na myśli Jace'a.
- Oczywiście, że mam na myśli Jacea. Opłakiwała go przez siedemnaście lat.
Gdybym mógł jej powiedzieć, że już dłużej nie musi się smucić... - Głos mu się
załamał.


- Zdaje się, że snu mamy w nadmiarze - zażartował, ale Clary widziała zmęczenie na
jego twarzy, kiedy wrócił na krzesło przy łóżku i delikatnie odgarnął kosmyk włosów z
twarzy Jocelyn.
Poczuła pieczenie w oczach i odwróciła się szybko.
Kiedy wyszła ze szpitala głównymi drzwiami, van Erica już stał przy krawężniku; jego
silnik pracował na jałowym biegu. Niebo było idealnie niebieskie, jak ogromna chińska waza,
ciemnoszafirowe nad Hudsonem, gdzie już zachodziło słońce. Simon pochylił się i otworzył
jej drzwi, a ona wsiadła na miejsce pasażera.
- Dokąd? - zapytał, włączając się do ruchu na Pierwszej Alei. - Do domu?
Clary westchnęła.
 - Nawet nie wiem, gdzie on jest. Simon zerknął na nią z
ukosa.
- Użalasz się nad sobą, Fray? - Jego ton był drwiący, ale łagodny. Gdyby się obejrzała,
zobaczyłaby ciemne plamy na tylnym siedzeniu, gdzie nie tak dawno leżał zakrwawiony Alec
z głową na kolanach Isabelle.
- Tak. Nie. Nie wiem. - Clary znowu westchnęła, szarpiąc kosmyk miedzianych
włosów. - Wszystko się zmieniło. Czasami żałuję, że nie może być tak jak dawniej.
- A ja nie - powiedział Simon ku jej zaskoczeniu. - No to gdzie jedziemy? Powiedz mi
przynajmniej, czy do centrum, czy do Uptown.
- Do Instytutu - zadecydowała Clary. - Przepraszam - dodała pospiesznie, kiedy Simon
wykonał raptowny zwrot, łamiąc wszelkie przepisy. Furgonetka aż zatrzeszczała w proteście,
skręcając na dwóch kołach. - Powinnam powiedzieć ci wcześniej.
 - Uhm - mruknął Simon. - Jeszcze tam nie byłaś, odkąd...?
- Jeszcze nie. Jace do mnie zadzwonił, że z Alekiem i Isabelle wszystko w porządku.
Podobno ich rodzice już wracają z Idrisu, bo ktoś wreszcie ich powiadomił, co się naprawdę
dzieje. Będą za parę dni.
- Czy to było dziwne? - spytał Simon, siląc się na obojętny ton. - Telefon od Jace'a po
tym, jak się dowiedziałaś...
- Tak? - Głos Clary zabrzmiał ostro. - Odkąd czego się dowiedziałam? Że jest zabójcą
transwestytą, który lubi męczyć koty?
 - Nic dziwnego, że jego kot wszystkich nienawidzi.
- Och, zamknij się, Simon - rzuciła Clary z rozdrażnieniem. - Wiem, co masz na myśli.
Nie, to nie było dziwne. Między nami przecież do niczego nie doszło. - Do niczego?
- Do niczego - powtórzyła twardo Clary, wyglądając przez okno, żeby nie dostrzegł
rumieńców na jej policzkach. Właśnie mijali rząd restauracji, między innymi Taki, jasno
oświetloną w zapadającym zmierzchu.
Skręcili za róg w chwili, kiedy słońce znikało za budynkiem Instytutu, zalewając ulicę
w dole perłową poświatą, którą tylko oni mogli zobaczyć. Simon zatrzymał się przed
drzwiami i wyłączył silnik.
 - Chcesz, żebym poszedł z tobą? Clary się zawahała.
 - Nie. Powinnam zrobić to sama.
Wyraz rozczarowania, który pojawił się na jego twarzy, szybko zniknął. Simon bardzo
wydoroślał przez ostatnie dwa tygodnie, doszła do wniosku Clary. Podobnie jak ona. I dobrze,
bo nie chciałaby go stracić. Był częścią niej, podobnie jak talent do rysowania, zakurzone
powietrze Brooklynu, śmiech matki i krew Nocnego Łowcy w jej żyłach.
 - Będziesz później potrzebowała podwózki? - zapytał. Pokręciła głową.
 - Lukę dał mi pieniądze na taksówkę. A jutro po mnie przyjedziesz? Moglibyśmy zrobić
popcorn i obejrzeć parę odcinków „Trigun". Przydałaby mi się odrobina psychoterapii.
Simon pokiwał głową.
 - Brzmi nieźle.
Nachylił się i musnął ustami jej policzek. Był to pocałunek lekki jak liść, ale po plecach
Clary przebiegł dreszcz. Spojrzała na przyjaciela.
 - Myślisz, że to był przypadek? - zapytała.
 - Co było przypadkiem?
 - Że trafiliśmy do Pandemonium tej samej nocy, kiedy Jace i pozostali zjawili się tam w
pościgu za demonem? Dzień przed tym, jak Valentine porwał moją matkę?
 - Nie wierzę w przypadki - oświadczył Simon.
 - Ja też nie.
 - Ale muszę przyznać, że to był fortunny zbieg okoliczności - stwierdził Simon.
- Fortunny Zbieg Okoliczności - powtórzyła Clary. - Niezła nazwa dla zespołu.
- Lepsza niż większość tych, które my wymyśliliśmy - zgodził się Simon.
 - Jasne, że tak.
Clary wyskoczyła z furgonetki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Kiedy biegła ścieżką z płyt
poprzerastanych trawą, usłyszała trąbienie. Nie odwracając się, pomachała Simonowi.
z Alekiem, usłyszałam eksplozję. Gdy tam pobiegłam, zobaczyłam, że was nie ma, a w
środku jest straszny bałagan. Wszędzie była krew i jeszcze coś czarnego i lepkiego. -
Zadrżała. - Co to było?
 - Klątwa Hodge'a - wyjaśniła Clary.
 - A, racja. Jace opowiadał mi o Hodge'u.
 - Tak? - zdziwiła się Clary.
- Że kazał zdjąć z siebie klątwę i sobie poszedł. Tak. Można by sądzić, że przynajmniej
się pożegna. Trochę mnie zawiódł, ale przypuszczam, że bał się Clave. Jestem pewna, że
kiedyś się z nami skontaktuje. Więc Jace nie powiedział im, że Hodge ich zdradził, pomyślała Clary, niepewna, co o
tym sądzić. Z drugiej strony, skoro chciał oszczędzić Isabelle przykrości i rozczarowania,
może nie powinna się wtrącać.
- Tak czy inaczej - ciągnęła Isabelle - to było okropne i nie wiem, co byśmy zrobili,
gdyby nie zjawił się Magnus i nie uzdrowił Aleca. - Zmarszczyła brwi. - Jace opowiedział
nam, co się stało na wyspie. Właściwie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo Magnus wisiał na
telefonie przez całą noc. Wszyscy w Podziemiu o tym mówili. Jesteś sławna, wiesz.
 - Ja?
 - Jasne. Córka Valentine'a. Clary zadrżała.
 - Domyślam się, że Jace też jest sławny.
 - Wy oboje - potwierdziła Isabelle tym samym, przesadnie wesołym tonem. - Słynni brat
i siostra.
Clary spojrzała na nią ze zdziwieniem i powiedziała:
- Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że ucieszy cię mój widok.
Isabelle wsparła ręce na biodrach.
 - Dlaczego? - zapytała z urazą.
 - Nie sądziłam, że aż tak mnie lubisz.
Isabelle spojrzała w dół na swoje srebrzyste palce u stóp. Jej sztuczna wesołość zniknęła
bez śladu.
- Ja też nie sądziłam - przyznała. - Ale kiedy poszłam szukać ciebie i Jace'a i okazało
się, że nigdzie was nie ma... – Zawiesiła głos. - Martwiłam się nie tylko o niego, ale
również o ciebie. Jest w tobie coś... kojącego. A Jace jest przy tobie dużo lepszy.
Clary szerzej otworzyła oczy.
 - Naprawdę?
- Tak. Mniej ostry w obyciu. Nie to, że zaraz łagodniejszy, ale przynajmniej
pozwala dostrzec w sobie dobroć. - Zrobiła pauzę. - Z początku cię nie lubiłam, ale
potem zrozumiałam, jaka byłam głupia. To, że nigdy nie miałam przyjaciółki, nie
oznacza, że nie mogę zaprzyjaźnić się teraz.
 - Ja też - powiedziała Clary. - Isabelle? -Tak?
 - Nie musisz udawać miłej. Wolę, kiedy jesteś sobą.
 - To znaczy jędzą? - Isabelle się roześmiała.
Clary już miała zaprotestować, ale w tym momencie do holu wkuśtykał Alec,
wsparty na kulach. Jedną nogę miał zabandażowaną, nogawkę dżinsów podwiniętą do kolana. Na jego skroni, pod ciemnymi włosami, bielił się drugi opatrunek. Poza tym
wyglądał całkiem dobrze jak na kogoś, kto cztery dni wcześniej omal nie umarł.
Pomachał jej kulą w geście pozdrowienia.
- Cześć - rzuciła Clary, zaskoczona, że widzi go na nogach. - Jesteś...?
 - Zdrowy? Tak. Za parę dni obejdę się bez kul.
Clary poczuła ucisk w gardle. Gdyby nie ona, w ogóle nie potrzebowałby
szczudeł.
- Cieszę się, że z tobą wszystko w porządku, Alec - powiedziała z całą
szczerością, na jaką potrafiła się zdobyć.
Alec zamrugał.
 - Dzięki.
 - Więc Magnus cię wyleczył? - zapytała. - Lukę mówił...
- Tak! - wtrąciła się Isabelle. - To było coś! Zjawił się, wyprosił wszystkich z
pokoju i zamknął drzwi, a za chwilę posypały się spod nich na korytarz niebieskie i
czerwone iskry.
 - Nic z tego nie pamiętam - stwierdził Alec.
- Potem siedział przy łóżku Aleca przez całą noc aż do rana, żeby się upewnić,
że już jest z nim dobrze - dodała Isabelle.
 - Tego też nie pamiętam.
Czerwone wargi Isabelle rozciągnęły się w uśmiechu.
- Ciekawe, skąd Magnus wiedział, że ma przyjść? Pytałam go, ale nie
odpowiedział.
Clary pomyślała o złożonej kartce, którą Hodge wrzucił w ogień po zniknięciu
Valentine'a. Był dziwnym człowiekiem. Poświęcał czas i robił, co się da, żeby
uratować Aleca, a jednocześnie zdradził wszystkich i wszystko, na czym mu
zależało.
 - Nie mam pojęcia - powiedziała. Isabelle wzruszyła ramionami.
- Pewnie gdzieś usłyszał, co się stało. Zdaje się, że jest podłączony do ogromnej
sieci plotkarskiej.
- Jest Wysokim Czarownikiem Brooklynu - przypomniał Alec z lekkim
rozbawieniem i zwrócił się do Clary: - Jace siedzi w oranżerii, jeśli chcesz się z nim
zobaczyć. Zaprowadzę cię.
 - Tak?  - Jasne. Dlaczego nie?
Clary zerknęła na Isabelle, a ona ponownie wzruszyła ramionami. Najwyraźniej
Alec nie podzielił się z siostrą swoimi planami.
- Idźcie. Ja i tak mam coś do zrobienia. - Machnęła na nich ręką. - Sio!
Ruszyli korytarzem. Alec szedł szybko mimo kul. Clary musiała truchtać, żeby
dotrzymać mu kroku.
 - Mam krótkie nogi - zaprotestowała w końcu.
- Przepraszam - bąknął skruszony i zwolnił. - Posłuchaj... To, co mówiłaś... co
dotyczyło mnie i Jasea, a ja na ciebie nawrzeszczałem...
 - Pamiętam.
- Kiedy powiedziałaś, że to dlatego, że... no wiesz... - Jąkał się, nie wiedząc, jak
sformułować zdanie. Spróbował jeszcze raz. - Kiedy powiedziałaś, że jestem...
 - Alec, przestań.
- Jasne. Nieważne. - Zacisnął usta. - Nie chcesz o tym rozmawiać.
- Nie o to chodzi. Po prostu czuję się okropnie z powodu tego, co powiedziałam. To
było straszne. I nieprawdziwe...
 - Właśnie, że prawdziwe. Każde słowo.
- Co nie oznacza, że zachowałam się w porządku. Nie wszystko, co jest prawdą, zaraz
trzeba ogłosić. To było podłe z mojej strony. A jeśli chodzi o demony, Jace wcale nie
wypominał, że żadnego nie zabiłeś, tylko cię chwalił. Mówił, że zawsze chroniłeś jego i
Isabelle. Potrafi być dupkiem, ale... - Już miała na końcu języka „kocha cię", ale się
powstrzymała. - Nigdy nie powiedział o tobie złego słowa. Przysięgam.
- Nie musisz przysięgać. Ja już wiem. - Mówił spokojnie, nawet z pewnością siebie,
której nigdy wcześniej u niego nie zauważyła. Popatrzyła na niego zaskoczona. - Wiem, że
Abbadona też nie zabiłem, ale doceniam, że tak mi powiedziałaś.
Clary zaśmiała się niepewnie.
 - Doceniasz to, że cię okłamałam?
- Zrobiłaś to z dobrego serca. To dużo znaczy po tym, jak cię potraktowałem.
- Myślę, że Jace nieźle by się na mnie wkurzył z powodu kłamstwa, gdyby nie to, że
wtedy martwił się o ciebie. Ale jeszcze bardziej by się wściekł, gdyby wiedział o tamtej
naszej rozmowie. - Mam pomysł. - Kąciki ust Aleca się uniosły. - Nie mówmy mu. Może Jace potrafi
obciąć głowę demonowi Dusien z odległości pięćdziesięciu stóp, mając do dyspozycji tylko
korkociąg i gumkę recepturkę, ale czasami myślę, że nie za bardzo zna się na ludziach.
 - Chyba tak - zgodziła się Clary z uśmiechem.
Dotarli do podstawy spiralnych schodów prowadzących na dach.
 - Nie mogę wejść na górę. - Alec postukał kulą o stopień. Rozległ się metaliczny
dźwięk.
 - W porządku. Sama trafię.
Alec zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić, ale potem zmierzył ją spojrzeniem.
- Powinienem był się domyślić, że jesteś siostrą Jacea. Oboje macie talenty artystyczne.
Clary zatrzymała się z nogą na najniższym stopniu. Była zaskoczona.
 - Jace potrafi rysować?
- Nie. - Kiedy Alec się uśmiechnął, jego niebieskie oczy się rozjarzyły, a Clary
zrozumiała, dlaczego tak się spodobał Magnusowi. - Tylko żartowałem. On nie potrafi
narysować prostej kreski.
Pokuśtykał o kuli, chichocząc. Clary patrzyła za nim z rozbawieniem. Mogła
przyzwyczaić się do Aleca, który stroi sobie żarty z Jace'a, nawet jeśli jego poczucie humoru
było dość dziwne.
Oranżeria wyglądała tak, jak Clary ją zapamiętała, choć teraz niebo nad szklanym
dachem było szafirowe. Od czystego, mydlanego zapachu rozjaśniło się jej w głowie.
Oddychając głęboko, ruszyła przez gęstwinę gałęzi i liści.
Jace siedział na marmurowej ławce stojącej na środku oranżerii. Z pochyloną głową,
leniwie obracał coś w rękach. Kiedy zanurkowała pod gałęzią, podniósł wzrok i szybko
zamknął tajemniczy przedmiot w dłoni.
 - Clary. Co tutaj robisz?
 - Przyszłam się z tobą zobaczyć. Chciałam wiedzieć, co u ciebie.
 - W porządku.
Miał na sobie dżinsy i biały T-shirt. Sińce na ciele wyglądały jak ciemne plamy na
białym miąższu jabłka. Oczywiście, pomyślała Clary, prawdziwe rany są wewnątrz.
 - Co to jest? - spytała, wskazując na zaciśniętą pięść Jacea. Rozchylił palce. Na jego
dłoni leżał kawałek srebrnego lustra o nierównych brzegach, zabarwionych na niebiesko i
zielono.
 - Fragment Bramy. Clary usiadła obok niego na ławce.
 - Widzisz w nim coś?
Jace obrócił odłamek w rękach, tak że światło przesunęło się po jego powierzchni jak
fala.
 - Skrawek nieba, drzewa, ścieżkę... Obracam go pod różnymi kątami, próbuję dojrzeć
rezydencję. I ojca.
 - Valentine'a - poprawiła go Clary. - Dlaczego chcesz go zobaczyć?
 - Może zobaczyłbym, co robi z Kielichem Anioła. Teraz, kiedy Clave już wie, co się
stało, Lightwoodowie niedługo wrócą. Niech oni się tym zajmą.
Dopiero teraz spojrzał na nią. Clary zastanawiała się, jak to możliwe, że są do siebie tak
niepodobni. Dlaczego jej nie przypadły w udziale wywinięte czarne rzęsy albo wydatne kości
policzkowe? Uważała, że to niesprawiedliwe.
- Kiedy spojrzałem przez Bramę i zobaczyłem Idris, wiedziałem, że Valentine tylko
czeka, czy się złamię. Ale to i tak nie miało znaczenia, bo naprawdę chciałem wrócić do
domu. Nawet nie przypuszczałem, że aż tak bardzo.
Clary pokręciła głową.
- Nie rozumiem, co jest takiego wspaniałego w Idrisie. To tylko miejsce, a ty i Hodge
mówicie o nim w taki sposób... - Nie dokończyła zdania.
Jace zamknął dłoń na odłamku.
- Byłem tam szczęśliwy. To jedyne miejsce, gdzie czułem się taki szczęśliwy.
Clary urwała gałązkę z najbliższego krzaka i zaczęła obrywać z niej listki.
- Żałowałeś Hodge'a i dlatego nie powiedziałeś Alecowi i Isabelle, co zrobił.
Jace tylko wzruszył ramionami.
 - W końcu i tak się dowiedzą - stwierdziła Clary.
 - Tak, ale to nie ja im powiem.
 - Jace... — Clary spojrzała na powierzchnię stawu, całą zieloną od opadłych liści. -
Jak mogłeś być tam szczęśliwy? Wiem, co myślałeś, ale Valentine był okropnym ojcem.
Zabił twojego sokoła, okłamywał cię, bił... Nawet nie próbuj zaprzeczać.
Po ustach Jace'a przemknął cień uśmiechu.
 - Tylko w co drugi czwartek.
 - Więc jak mogłeś...
 - Bo przynajmniej wtedy byłem pewien, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. To brzmi
głupio, ale... - Wzruszył ramionami. - Zabijam demony, bo tego mnie nauczono, ale to nie ja.
Jestem w tym dobry, bo po śmierci ojca, kiedy sądziłem, że on naprawdę nie żyje, poczułem się wolny, bez żadnych zobowiązań. Nie było nikogo, kto by po mnie płakał. Nikogo, kto
wtrącałby się do mojego życia tylko dlatego, że mi je dał. - Jego twarz wyglądała jak
wyciosana z kamienia. - Już tak się nie czuję.
Clary wyrzuciła ogołoconą z liści gałązkę.
 - Dlaczego? - zapytała.
 - Z twojego powodu. Gdyby nie ty, przeszedłbym z ojcem przez Bramę. Gdyby nie ty,
poszedłbym za nim nawet teraz.
Clary spojrzała na zaśmiecony staw. Czuła ucisk w gardle.
 - Myślałam, że cię denerwuję.
 - Tak długo byłem wolny, że o niepokój przyprawiała mnie myśl o jakimkolwiek
uwiązaniu. Ale ty sprawiłaś, że zależy mi na tym, by mieć swoje miejsce.
 - Chcę, żebyś gdzieś ze mną poszedł - powiedziała nagle Clary.
Jace zerknął na nią z ukosa. Na widok złotych włosów opadających mu na oczy Clary
raptem zrobiło się smutno.
 - Gdzie?
 - Miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną do szpitala.
 - Wiedziałem. - Zmrużył oczy. - Clary, ta kobieta...
 - To również twoja matka, Jace.
 - Wiem. Ale jest dla mnie obca. Zawsze miałem tylko jednego rodzica, a on odszedł. To
gorsze, niż gdyby umarł.
 - Wiem. I zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu ci mówić, jaką wspaniałą, cudowną,
zdumiewającą osobą jest moja mama i że miałbyś szczęście, gdybyś ją poznał. Nie proszę cię
o to ze względu na ciebie, tylko dla siebie. Myślę, że gdyby usłyszała twój głos...
 - Wtedy co?
 - Może by się obudziła. - Clary spojrzała mu w oczy.
Jace wytrzymał jej wzrok, a potem wykrzywił usta w trochę bladym, ale szczerym
uśmiechu.
- Dobrze. Pójdę z tobą. - Wstał z ławki. - Nie musisz mówić dobrych rzeczy o twojej
matce. Ja już to wszystko wiem.
 - Tak?
Wzruszył lekko ramionami.
- To ona cię wychowała, prawda? - Spojrzał na szklany dach. - Słońce już prawie
zaszło. Clary też wstała. - Powinniśmy ruszać do szpitala. - I po namyśle dodała: - Zapłacę za taksówkę. Lukę
dał mi trochę gotówki.
- Nie będzie potrzebna. - Uśmiech Jace a stał się szerszy. - Chodź. Muszę ci coś
pokazać.
- Skąd go masz? - zapytała Clary, gapiąc się na motocykl stojący na skraju dachu. Był
jaskrawozielony, ze srebrnymi kołami i siodełkiem pomalowanym w płomienie.
- Magnus się skarżył, że ktoś zostawił go przed jego domem po ostatnim przyjęciu.
Przekonałem go, żeby mi go dał.
 - I przyleciałeś nim tutaj? - Clary nadal wytrzeszczała oczy.
- Uhm. Coraz lepiej mi idzie. - Przerzucił nogę przez siodełko i pokazał jej, żeby usiadła
za nim. - Wskakuj, pokażę ci.
- Przynajmniej tym razem wiesz, że działa - zauważyła Clary, sadowiąc się za nim. -
Jeśli rozbijemy się na parkingu Key Food, zabiję cię, wiesz o tym?
- Nie bądź śmieszna. Na Upper East Side nie ma parkingów. Po co jeździć
samochodem, skoro wszystko można zamówić z dostawą do domu?
Motocykl wystartował z rykiem, zagłuszając jego śmiech. Clary krzyknęła i złapała
Jace'a za pasek, kiedy runęli w dół z pochyłego dachu Instytutu.
Wiatr tarmosił jej włosy, kiedy wznosili się ponad katedrę, okoliczne kamienice i
wieżowce. A potem, jak niedbale otworzona szkatułka z biżuterią, roztoczyło się przed jej
oczami miasto ludniejsze i bardziej tajemnicze, niż kiedykolwiek przypuszczała. Zobaczyła
szmaragdowy prostokąt Central Parku, gdzie w letnie wieczory spotykał się baśniowy ludek.
Światła klubów i śródmiejskich barów, w których do rana tańczyły wampiry. Zaułki
Chinatown, którymi nocami przemykały wilkołaki o futrach lśniących w blasku ulicznych
latarń albo przechadzali się czarownicy o kocich oczach, odziani w obszerne peleryny. A
kiedy przelatywali nad rzeką, pod srebrną powierzchnią wody dostrzegła śmigające ogony,
lśnienie długich włosów ozdobionych perłami i usłyszała wysoki, dźwięczny śmiech rusałek.
Jace odwrócił głowę i spojrzał na nią przez ramię. Wiatr mierzwił jego włosy.
 - O czym myślisz?! - krzyknął.
- O tym, jak inaczej wygląda wszystko tam w dole. No wiesz, teraz, kiedy widzę.
- Wszystko w dole jest dokładnie takie samo, jak było - odparł, skręcając w stronę East
River i Mostu Brooklyńskiego. -To ty jesteś inna. Clary kurczowo zacisnęła ręce na jego pasku, kiedy zanurkowali ku rzece.
 - Jace!
- Nie bój się. - Mówił irytująco rozbawionym tonem. - Wiem, co robię. Nie utopimy się.
Clary zmrużyła oczy przed porywistym wiatrem.
- Sprawdzasz, czy Alec miał rację? Że te motocykle mogą jeździć pod wodą?
- Nie. - Jace ostrożnie wyrównał lot tuż nad powierzchnią rzeki. - Myślę, że to tylko
bajki.
 - Wszystkie bajki są prawdziwe.
Nie usłyszała jego śmiechu, tylko poczuła wibrowanie klatki piersiowej przenoszące się na koniuszki jej palców. Trzymała się mocno, kiedy Jace zatoczył koło i przyspieszył tak, że wystrzelili w górę jak ptak uwolniony z klatki. Żołądek podszedł Clary do gardła, kiedy srebrna rzeka oddaliła się błyskawicznie, a tuż pod jej stopami przesunęły się pylony mostu, jednak tym razem oczy miała otwarte, żeby wszystko dobrze widzieć.

22 Ruiny Renwick

- Widzę, że zjawiłem się nie w porę - stwierdził Valentine głosem suchym jak pustynny
wiatr. - Synu, zechciałbyś mi wyjaśnić, kto to jest? Jedno z dzieci Lightwoodów?
- Nie. - Jace mówił znużonym, nieszczęśliwym głosem, ale nie puścił jej nadgarstka. -
To jest Clary, Clarissa Fray. Moja przyjaciółka. Ona...
Czarne oczy Valentine'a zmierzyły ją od rozczochranej głowy po wytarte tenisówki.
Zatrzymały się na sztylecie, który nadal ściskała w ręce. Po jego twarzy przemknął
nieokreślony wyraz: po części rozbawienia, po części irytacji.
- Skąd masz ten nóż, młoda damo?
- Jace mi go dał - odparła chłodno Clary.
- Oczywiście, że tak - rzekł Valentine łagodnym tonem. -Mogę go zobaczyć?
-Nie!
Clary zrobiła krok do tyłu, jakby się bała, że Valentine się na nią rzuci. Poczuła, że nóż
gładko wysuwa się z jej palców. Jace spojrzał na nią z przepraszającą miną.
- Jace! - krzyknęła, wyrażając w tym jednym słowie cały ból zdrady.
- Nadal nie rozumiesz, Clary - stwierdził Jace. Podszedł do Valentine'a i wręczył mu
sztylet z uniżonością, od której zrobiło się jej niedobrze. - Proszę, ojcze.
Valentine wziął nóż i obejrzał go dokładnie.
- To kindżał, czerkieska broń. Kiedyś był drugi do pary. - Obrócił broń w ręce i
podsunął ją pod oczy Jace'owi. - Widzisz, tu na ostrzu jest wyryta gwiazda Morgensternów.
Jestem zdziwiony, że Lightwoodowie tego nie zauważyli.
- Nigdy im go nie pokazałem - wyjaśnił Jace. - Szanowali moją prywatność. Nie
myszkowali w moich rzeczach.
- Oczywiście, że nie. - Valentine oddał kindżał Jace'owi. -Myśleli, że jesteś synem
Waylanda.
Jace wsunął sztylet za pasek.
- Ja też - powiedział cicho. W tym momencie Clary zrozumiała, że Jace nie żartuje ani nie prowadzi jakiejś chorej
gry. On naprawdę uważał Valentine'a za swojego odzyskanego ojca.
Ogarnęła ją zimna rozpacz. Jace gniewny, Jace wrogi, Jace wściekły - z tym potrafiłaby
sobie poradzić. Ale ten nowy Jace: kruchy, jaśniejący blaskiem swojej wspaniałości, był jej
całkowicie obcy.
Valentine spojrzał na nią ponad płową głową Jace'a. Jego spojrzenie było chłodne i
jednocześnie rozbawione.
- Może usiądziemy? - zaproponował. Clary z przekorą skrzyżowała ręce na piersi. -Nie.
- Jak chcesz. - Valentine zajął miejsce u szczytu stołu. Po chwili Jace też usiadł obok na
pół opróżnionej butelki wina.
- Ale usłyszysz parę rzeczy, które sprawią, że będziesz potrzebowała krzesła.
- Powiem, jeśli tak się stanie - odburknęła Clary.
- Dobrze. - Valentine odchylił się na oparcie i splótł ręce za głową.
Kołnierzyk jego koszuli rozchylił się, odsłaniając obojczyki pokryte bliznami. Takimi
samymi jak u jego syna, jak u wszystkich Nefilim. „Zycie pełne blizn i zabijania", powiedział
Hodge.
- Clary... - zaczął Valentine, jakby smakował dźwięk jej imienia. - Skrót od Clarissy? Ja
nie wybrałbym takiego imienia. - Wykrzywił usta.
On wie, że jestem jego córką, pomyślała Clary. Skądś wie. Ale się do tego nie
przyznaje. Dlaczego?
Z powodu Jace'a, uświadomiła sobie. Jace pomyślałby... nie potrafiła sobie wyobrazić,
co by pomyślał. Valentine widział, jak się obejmują, kiedy wszedł do pokoju. Musiał zdawać
sobie sprawę, że ma w zanadrzu nowinę o niszczycielskiej sile. Gdzieś za tymi
niezgłębionymi czarnymi oczami bystry umysł pracował szybko, zastanawiając się, jak
najlepiej wykorzystać tę wiedzę.
Clary rzuciła kolejne błagalne spojrzenie Jace'owi, ale on patrzył na stojący przy jego
lewej ręce kieliszek, do połowy napełniony ciemnoczerwonym płynem. Jego pierś szybko
unosiła się i opadała. Był bardziej zdenerwowany, niż to okazywał.
- Nie obchodzi mnie, jakie byś wybrał - odparowała Clary.
- Z pewnością - rzucił Valentine, pochylając się.
- Nie jesteś ojcem Jace'a. Próbujesz nas oszukać. Jego ojcem był Michael Wayland.
Lightwoodowie to wiedzą. Wszyscy to wiedzą. - Lightwoodowie byli źle poinformowani - oznajmił Valentine. - Naprawdę wierzyli, że
Jace jest synem ich przyjaciela Michaela. Podobnie jak Clave. Nawet Cisi Bracia nie wiedzą,
kim on naprawdę jest. Choć wkrótce się dowiedzą.
- Ale pierścień Waylandów...
- A, tak, pierścień. - Valentine spojrzał na dłoń Jace'a, na której sygnet lśnił jak łuski
węża. - Zabawne, jak odwrócone M przypomina W, prawda? Oczywiście, gdybyś raczyła się
nad tym zastanowić, pewnie uznałabyś za trochę dziwne, że symbolem rodu Waylandów jest
spadająca gwiazda. Natomiast nic dziwnego, że jest to znak Morgensternów.
Clary wytrzeszczyła oczy.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Wciąż zapominam, jak powierzchowne jest wykształcenie Przyziemnych - powiedział
z żalem Valentine. - Morgenstern znaczy „gwiazda poranna". Jak w „O, jakże spadłeś z nieba,
ty, gwiazdo poranna, synu jutrzenki! Powalony jesteś na ziemię, pogromco narodów!".
Po plecach Clary przebiegł dreszcz.
- Masz na myśli szatana.
- Albo inną wielką moc utraconą z powodu odrzucenia poddaństwa. Tak jak było ze
mną. Nie chciałem służyć skorumpowanemu rządowi i dlatego straciłem rodzinę, ziemię,
niemal życie...
- Powstanie to była twoja wina! - krzyknęła Clary. - Zginęli w nim ludzie! Nocni
Łowcy tacy jak ty!
- Clary. - Jace pochylił się, omal nie przewracając łokciem kieliszka. - Wysłuchaj go,
dobrze? Nie jest tak, jak myślałaś. Hodge nas okłamał.
- Wiem. Wydał nas Valentine'owi. Był jego pionkiem.
- Nie - powiedział Jace. - To Hodge przez cały czas chciał zdobyć Kielich Anioła. To on
nasłał Pożeraczy za twoją matką.
Mój ojciec... Valentine dowiedział się o tym dopiero później i przybył, żeby go
powstrzymać. Sprowadził tutaj twoją matkę, żeby ją wyleczyć, a nie skrzywdzić.
- Wierzysz w te bajki? - rzuciła Clary zdegustowana. - To nieprawda. Hodge pracował
dla Valentine'a. Razem próbowali zdobyć Kielich. Hodge nas wrobił, to prawda, ale był tylko
narzędziem.
- Ale to on potrzebował Kielicha Anioła - odparł Jace. - Żeby zdjąć z siebie klątwę i
uciec, zanim mój ojciec powie o wszystkim Clave. - Wiem, że to nieprawda! - oświadczyła Clary z żarem. -Byłam tam! - Odwróciła się do
Valentine'a. - Byłam w pokoju, kiedy przyszedłeś po Kielich. Nie widziałeś mnie, ale ja tam
byłam. Widziałam ciebie. Wziąłeś Kielich i zdjąłeś klątwę z Hodge'a. On nie mógł zrobić
tego sam. Tak mówił.
- Zdjąłem klątwę - przyznał Valentine spokojnym tonem -ale kierowała mną litość. On
był taki żałosny.
- Wcale się nad nim nie litowałeś. Nic nie czułeś.
- Wystarczy, Clary! - krzyknął Jace. Jego policzki płonęły, oczy mu błyszczały. - Nie
mów tak do mojego ojca.
- On nie jest twoim ojcem!
Jace miał taką minę, jakby go spoliczkowała.
- Dlaczego uparłaś się, żeby nam nie wierzyć?
- Bo ona cię kocha - rzekł Valentine.
Clary poczuła, że krew odpływa z jej twarzy. Bała się tego, co Valentine może za chwilę
powiedzieć. Miała takie wrażenie, jakby zbliżała się do bezdennej przepaści prowadzącej w
nicość. Zakręciło jej się w głowie.
- Co? - wykrztusił Jace kompletnie zaskoczony.
Valentine patrzył na Clary z rozbawieniem, jakby przyszpilił ją jak motyla do tablicy.
- Ona się boi, że cię wykorzystuję. Że zrobiłem ci pranie mózgu. Oczywiście tak nie
jest. Gdybyś zajrzała we własne wspomnienia, Clary, wiedziałabyś.
- Clary... - Jace zaczął się podnosić, nie odrywając od niej wzroku. Oczy miał
podkrążone, pełne napięcia. - Ja...
- Siadaj! - rzucił krótko Valentine. - Pozwól jej samej do tego dojść, Jonathanie.
Jace posłusznie opadł na krzesło. Clary miała zupełny mętlik w głowie. Jonathan?
- Myślałam, że masz na imię Jace. W tej sprawie też skłamałeś?
- Nie. Jace to skrót.
Była teraz bardzo blisko przepaści, tak blisko, że mogła niemal spojrzeć w dół.
- Od czego?
Popatrzył na nią, jakby nie mógł zrozumieć, dlaczego robi tyle zamieszania z powodu
drobiazgu.
- To moje inicjały. J.C.
Zajrzała w otchłań i zobaczyła długi spadek w ciemność.
- Jonathan - wyszeptała. - Jonathan Christopher. Jace ściągnął brwi. - Skąd-?
- Jace - odezwał się Valentine kojącym głosem. - Chciałem cię oszczędzić. Pomyślałem,
że opowieść o matce, która umarła, mniej cię zrani niż prawda o kobiecie, która porzuciła cię
w dniu pierwszych urodzin.
Smukłe palce Jace'a zacisnęły się konwulsyjnie na nóżce kieliszka. Clary przez chwilę
myślała, że szkło zaraz pęknie.
- Moja matka żyje?
- Tak - powiedział Valentine. - Żyje. Śpi w jednym z pokoi na dole. - I zanim
Jace zdążył się odezwać, dodał szybko: - Joscelyn jest twoją matką, Jonathanie. A
Clary... Clary jest twoją siostrą.

 ***

Jace gwałtownie cofnął rękę. Kieliszek się przewrócił, spieniony szkarłatny
płyn rozlał się po białym obrusie.
- Jonathanie - powiedział Valentine.
Twarz Jace'a przybrała chorobliwy bladozielony kolor. -To nieprawda,
pomyłka, to nie może być prawda... - powtarzał.
Valentine patrzył na niego spokojnie.
- To powód do radości - rzekł cichym, zamyślonym głosem. -Tak ja uważam.
Wczoraj byłeś sierotą, Jonathanie. A teraz masz ojca, matkę i siostrę, o istnieniu
której nie miałeś pojęcia.
- To niemożliwe - upierał się Jace. - Clary nie jest moją siostrą. Gdyby nią
była...
- Wtedy co? - zapytał Valentine.
Jace nie odpowiedział, ale wyraz jego zzielenia łej twarzy do głębi poruszył
Clary. Obeszła stół i uklękła obok krzesła, na którym siedział. Sięgnęła po jego dłoń.
- Jace...
Odsunął się od niej gwałtownie. Ścisnął w garści mokry obrus. - Nie.
Nienawiść do Valentine'a paliła Clary w gardle jak nieprzelane łzy. Trzymał
prawdę w tajemnicy, a nie mówiąc tego, co wiedział - że jest jego córką - uczynił ją
wspólniczką swojego milczenia. A teraz, kiedy ta prawda spadła na nich jak ciężki głaz, siedział rozparty na krześle i obserwował rezultaty z chłod nym
zainteresowaniem. Jak Jace mógł nie dostrzegać jego okrucieństwa?
- Powiedz mi, że to nieprawda - poprosił Jace, wpatrując się w obrus.
Clary przełknęła ślinę. - Nie mogę.
- Więc teraz przyznajesz, że przez cały czas mówiłem prawdę? - zapytał
Valentine.
- Nie - warknęła Clary, nie patrząc na niego. - Mówisz kłamstwa z odrobiną
prawdy, to wszystko.
- To staje się męczące - stwierdził Valentine. - Jeśli chcesz znać prawdę,
Clarisso, ona właśnie taka jest. Słyszałaś o Powstaniu i dlatego uważasz mnie za
łotra. Mam rację?
Clary nie odpowiedziała. Patrzyła na Jace'a, który wyglądał, jakby zaraz miał
zwymiotować. Valentine ciągnął bezlitośnie:
- To proste, naprawdę. Historia, którą poznałaś, jest prawdziwa w niektórych
fragmentach, ale w innych nie. To kłamstwa wymieszane z odrobiną prawdy, jak
sama stwierdziłaś. Faktem jest, że Michael Wayland nigdy nie był ojcem Jace'a.
Zginął w czasie Powstania, a ja przybrałem jego nazwisko, kiedy uciekłem ze
Szklanego Miasta z moim synem. To było całkiem łatwe. Wayland nie miał rodziny, a
jego najbliżsi przyjaciele, Lighrwoodowie, zostali skazani na wygnanie. On sam
popadłby w niełaskę za udział w Powstaniu, więc prowadziłem życie na uboczu, dość
spokojne, sam z Jace'em w posiadłości Waylandów. Czytałem książki.
Wychowywałem syna. I czekałem. – W zamyś-leniu przesunął palcami po brzegu
kieliszka. Był leworęczny.
Jak Jace. - Po dziesięciu latach dostałem list. Nadawca pisał że zna moją prawdziwą
tożsamość i jeśli nie podejmę pewnych kroków, ujawni ją. Nie wiedziałem, od kogo jest list,
ale to nie miało znaczenia. Nie zamierzałem spełnić żądań autora. Poza tym wiedziałem, że
nie uwolnię się od szantażysty i już nigdy nie będę bezpieczny, dopóki nie zostanę uznany za
zmarłego. Tak więc po raz drugi wyreżyserowałem swoją śmierć, z pomocą Blackwella i
Pangborna, a Jace'a przysłałem tutaj, pod opiekę Lightwoodów.
- I pozwoliłeś mu myśleć, że nie żyjesz? Przez te wszystkie lata utrzymywałeś go w
przekonaniu, że jest sierotą? To podłe.
- Nie - odezwał się Jace, zasłaniając twarz rękami. Mówił przez palce, stłumionym
głosem. - Nie, Clary. Valentine popatrzył na syna z uśmiechem, którego Jace nie widział.
- Tak, bo Jonathan musiał sądzić, że nie żyję. Musiał myśleć, że jest synem Michaela
Waylanda, inaczej Lightwoodowie nie opiekowaliby się nim tak, jak to robili. To wobec
Michaeala mieli dług, a nie wobec mnie. Kochali go ze względu na Michaela, a nie ze
względu na mnie.
- Może kochali go dla niego samego - wtrąciła Clary.
- Chwalebna, aczkolwiek sentymentalna interpretacja - skomentował Valentine. -
Niestety, mało prawdopodobna. Nie znasz Lightwoodów tak, jak ja kiedyś znałem. - Chyba
nie zauważył, że Jace drgnął, a jeśli nawet, to zignorował reakcję syna. - Tak czy inaczej, to
nieistotne. Lightwoodowie mieli chronić Jace'a, a nie zastępować mu rodzinę. On ma rodzinę.
Ma ojca.
Jace odjął ręce od twarzy i wykrztusił:
- Moja matka...
- Uciekła po Powstaniu. Ja byłem człowiekiem skompromitowanym. Clave by mnie
ścigało, gdyby wiedziało, że żyję. Jocelyn wolała nie mieć ze mną nic wspólnego, więc
uciekła. -W jego głosie zabrzmiał ból. Udaje, pomyślała Clary z goryczą. Podstępna kreatura.
- Nie wiedziałem, że była wtedy w ciąży. Z Clary. - Uśmiechnął się lekko, powoli wodząc
palcem po kieliszku. - Ale, jak powiadają ludzie, krew ciągnie do krwi. Los w końcu
doprowadził do naszego spotkania. Rodzina znowu jest w komplecie. Możemy skorzystać z
Bramy. - Spojrzał na Jace'a. - Wrócić do Idrisu. Do rodowej posiadłości.
Jace zadrżał, ale kiwnął głową, nadal wpatrując się tępo w swoje ręce.
- Będziemy tam razem. Tak jak powinniśmy.
Cudowna perspektywa, pomyślała Clary. Ty, twoja żona w śpiączce, syn bez kontaktu z
otoczeniem po przeżytym wstrząsie i córka, która szczerze cię nienawidzi. Nie wspominając o
tym, że dwójka twoich dzieci być może jest w sobie zakochana. Tak, to wygląda na idealne
rodzinne pojednanie. Ale na głos powiedziała tylko:
- Nigdzie z tobą nie jadę, moja matka też.
- On ma rację, Clary - odezwał się Jace ochryple. Rozprostował dłonie. Koniuszki
palców miał czerwone. - To jedyne miejsce, do którego możemy się udać i tam wszystko
naprawić.
- Chyba nie mówisz poważnie.
Z dołu dobiegł potężny huk, jakby zawaliła się ściana szpitala. Luke, pomyślała Clary,
zrywając się z krzesła. Jace, choć nadal zielony na twarzy, zareagował automatycznie. Poderwał się, sięgając
ręką do pasa.
- Ojcze, oni...
- Są w drodze. - Valentine wstał od stołu.
Clary usłyszała kroki. Chwilę później drzwi się otworzyły i w progu stanął Luke. Na
jego widok z trudem stłumiła okrzyk. Był cały umazany krwią, dżinsy i koszula się od niej
lepiły. Dolną połowę twarzy i ręce aż po nadgarstki miał czerwone. Clary nie wiedziała, ile z
tej krwi, jeszcze niezakrzepłej, jest jego. Wykrzyknęła imię Luke'a i rzuciła się przez pokój.
Omal nie potknęła się w biegu, ale w końcu przypadła do niego, chwytając za przód koszuli,
zupełnie jak wtedy, gdy miała osiem lat.
Na chwilę ujął w dłoń tył jej głowy i przytulił Clary do siebie w niedźwiedzim uścisku,
a potem odsunął łagodnie.
- Jestem cały we krwi - powiedział. - Nie martw się, nie jest moja.
- Więc czyja? - zapytał Valentine.
Clary się odwróciła. Luke opiekuńczo obejmował ją ramieniem. Valentine obserwował
ich oboje spod przymrużonych powiek. Jace obszedł stół i z wahaniem stanął za ojcem. Clary
nie pamiętała, żeby wcześniej kiedykolwiek się wahał.
- Pangborna - odparł krótko Luke.
Valentine przesunął dłonią po twarzy, jakby przykra nowina sprawiła mu ból.
- Rozszarpałeś mu gardło zębami?
- Właściwie zabiłem go tym - odparł Luke, wolną ręką sięgając po długi sztylet, który
wcześniej wbił w szyję Wyklętego. Na rękojeści iskrzyły się niebieskie kamienie. - Pamiętasz
go?
Valentine spojrzał na nóż i zacisnął zęby. -Tak.
Clary zastanawiała się, czy pamięta również ich wcześniejszą rozmowę. „To kindżał,
czerkieska broń. Kiedyś był drugi do pary"
- Dałeś mi go siedemnaście lat temu i kazałeś odebrać sobie nim życie - przypomniał
Luke, ściskając w ręce broń o klindze dłuższej niż miał w kindżał z czerwoną rękojeścią,
zatknięty za pasek Jace'a. Było to coś pomiędzy sztyletem a mieczem, o czubku ostrym jak
igła. - I omal tego nie zrobiłem.
- Spodziewasz się, że zaprzeczę? - W głosie Valentine'a było słychać wspomnienie
dawnego smutku. - Próbowałem uratować cię przed samym sobą, Lucian. Popełniłem wielki
błąd. Gdybym miał siłę, żeby cię zabić, mógłbyś umrzeć jako człowiek. - Tak jak ty? - W tym momencie Clary zobaczyła w nim dawnego, dobrze znanego jej
Luke'a, który zawsze wiedział, kiedy kłamała albo udawała, i karcił ją, kiedy zachowywała
się arogancko. W jego głosie usłyszała rozgoryczenie, że dawna miłość do Valentine'a
zmieniła się w nienawiść. - Człowiek, który przykuwa łańcuchami do łóżka nieprzytomną
żonę, w nadziei że później torturami wydobędzie z niej informacje? To jest twoje męstwo?
Rysy Valentine'a wykrzywił grymas gniewu, ale zaraz zniknął i jego twarz znowu była
gładka.
- Nie torturowałem jej - oświadczył. - Jest przykuta dla własnego bezpieczeństwa.
- A przed czym ją chronisz? - zapytał Luke. - Jedyne, co jej zagraża, to ty. Całe życie
uciekała przed tobą.
- Kochałem ją - rzekł Valentine. - Nigdy bym jej nie skrzywdził. To ty nastawiłeś ją
przeciwko mnie.
Luke się roześmiał.
- Nie musiałem nastawiać jej przeciwko tobie. Sama nauczyła się ciebie nienawidzić.
- To kłamstwo! - ryknął Valentine, nagle rozwścieczony. Dobył miecza z pochwy
wiszącej przy pasie i wymierzył go w serce Luke'a. Klinga była płaska i matowo czarna,
ozdobiona wzorem ze srebrnych gwiazd.
Jace zrobił krok w jego stronę.
- Ojcze...
- Milcz, Jonathanie! - krzyknął Valentine, ale było już za późno.
Wstrząśnięty Luke przeniósł wzrok na Jace'a.
- Jonathan? - wyszeptał.
- Nie nazywaj mnie tak - warknął Jace, krzywiąc usta. Jego złote oczy płonęły. - Sam
cię zabiję, jeśli będziesz tak się do mnie zwracał.
Luke nie odrywał od niego oczu, jakby zapomniał o ostrzu wycelowanym w jego serce.
- Twoja matka byłaby dumna - powiedział tak cicho, że nawet Clary stojąca obok niego
musiała wytężyć słuch.
- Ja nie mam matki - oświadczył Jace. Jego ręce drżały. - Kobieta, która mnie urodziła,
odeszła, nim zdążyłem zapamiętać jej twarz. Byłem dla niej nikim, więc ona też jest dla mnie
nikim. - To nie twoja matka cię zostawiła - rzekł Luke i przeniósł wzrok na Valentine'a. -
Sądziłem, że nawet ty nie jesteś zdolny do tego, żeby wykorzystać własne dziecko jako
przynętę. Widać się myliłem.
- Wystarczy. - Ton Valentine'a był niedbały, ale kryła się w nim gwałtowność i groźba.
- Puść moją córkę, bo zabiję cię tu i teraz.
- Nie jestem twoją córką! - wtrąciła się Clary z nienawiścią w głosie.
Luke odsunął ją na bok tak mocno, że omal nie upadła, i rzucił szorstko:
- Uciekaj stąd! Idź tam, gdzie jest bezpiecznie.
- Nie zostawię cię!
- Mówię poważnie. Znikaj! - Luke już unosił sztylet. - To nie jest twoja walka.
Clary ruszyła w stronę drzwi. Może uda się jej pobiec po pomoc, po Alarica...?
Nagle wyrósł przed nią Jace, blokując drogę do wyjścia. Clary już zapomniała, jak
szybko on umie się poruszać. I cicho jak kot.
- Oszalałaś? - syknął. - Wyważyli frontowe drzwi. To miejsce roi się od Wyklętych.
Clary go odepchnęła.
- Wypuść mnie...
Jace zamknął ją w żelaznym uścisku.
- Żeby cię rozerwali na strzępy? Nie ma mowy.
Z tyłu zadźwięczała stal. Clary wyrwała się Jace'owi i zobaczyła, że Valentine
zaatakował Luke'a, a ten błyskawicznie odparował cios. Teraz obaj tańczyli z wyciągniętymi
mieczami, zadając pchnięcia i robiąc uniki.
- O Boże, pozabijają się - wyszeptała. Oczy Jace'a były niemal czarne.
- Nie rozumiesz - powiedział. - Tak właśnie trzeba... Urwał i z sykiem wciągnął
powietrze, kiedy Luke pokonał gardę przeciwnika i zadał mu cios w ramię. Trysnęła krew,
plamiąc białą koszulę. Valentine odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno.
- Niezły sztych - skomentował. - Nie sądziłem, że jesteś taki zdolny, Lucian.
Luke stał prosto, trzymając przed sobą ostrze w taki sposób, że Clary nie widziała jego
twarzy.
- Sam mnie go nauczyłeś.
- Ale to było lata temu - przypomniał Valentine głosem miękkim jak jedwab. - Od
tamtej pory raczej nie potrzebowałeś noża, skoro miałeś do dyspozycji kły i pazury, co?
- Tym łatwiej będzie mi wyrwać ci serce. Valentine potrząsnął głową.- Wyrwałeś mi serce lata temu - powiedział. Clary nie potrafiła stwierdzić, czy smutek
w jego głosie jest prawdziwy, czy udawany. - Kiedy mnie zdradziłeś i opuściłeś. - Luke zrobił
wypad, ale Valentine błyskawicznie odskoczył do tyłu. Jak na dość postawnego mężczyznę
poruszał się zadziwiająco lekko. - To ty nastawiłeś moją żonę przeciwko swoim. Przyszedłeś
do niej, kiedy była najsłabsza, z tą swoją bezradnością i budzącym litość pragnieniem. Ja
byłem daleko, a ona myślała, że cię kocha. Była głupia.
U Jace'a, który stał obok niej, Clary wyczuła napięcie niczym w iskrzącym się kablu
elektrycznym.
- Valentine mówi o twojej matce - powiedziała cicho.
- Porzuciła mnie - prychnął Jace. - Też mi matka.
 - Myślała, że nie żyjesz. Skąd to wiem? Bo trzymała szkatułkę w swojej sypialni. Były
na niej inicjały J.C.
- Coś podobnego! Wielu ludzi ma szkatułki. Przechowują w nich różne rzeczy.
Słyszałem, że to najnowsza moda.
- W tamtej był kosmyk twoich włosów. Dziecięcy pukiel. I zdjęcie. Wyjmowała je co
roku i płakała. Strasznie, z głębi serca...
Jace zacisnął pięść.
- Przestań - rzucił przez zęby.
- Co mam przestać? Mówić ci prawdę? Była pewna, że umarłeś. Nigdy by cię nie
zostawiła, gdyby wiedziała, że żyjesz. Sam myślałeś, że twój ojciec nie żyje...
- Widziałem, jak umiera! Nie było tak, że od kogoś o tym usłyszałem i postanowiłem
uwierzyć!
- Znalazła osmalone dziecięce kości - ciągnęła Clary. - W ruinach swojego domu.
Razem ze szczątkami swoich rodziców.
W końcu Jace na nią spojrzał. Clary zobaczyła niedowierzanie w jego oczach, a na
twarzy wysiłek, kiedy rozpaczliwie próbował zachować resztki złudzeń. Prawie tak, jakby
patrzyła przez czar, widziała, jak kruszy się jego wiara w ojca, którą nosił niczym
przezroczystą zbroję, chroniącą go przed prawdą. Pomyślała, że gdzieś w tej zbroi jest słaby
punkt i jeśli uda się jej znaleźć właściwe słowa, może ją rozbije.
- To śmieszne - powiedział. - Przecież ja nie zginąłem. Nie było tam żadnych kości.
- Były.
- Więc to był czar - stwierdził szorstko Jace. - Zapytaj ojca, co się stało z jego teściami - podsunęła Clary i sięgnęła do jego ręki. -
Spytaj go, czy ich szkielety też wyczarował...
- Zamknij się! - Jace stracił panowanie nad sobą. Twarz miał białą jak płótno.
Clary zobaczyła, że Luke patrzy w ich stronę, zaskoczony wybuchem Jacea. Przeciwnik
wykorzystał tę chwilę nieuwagi i wbił miecz w jego pierś, tuż pod obojczykiem.
Luke szeroko otworzył oczy, raczej ze zdumienia niż bólu, a Valentine szarpnięciem
wyciągnął ostrze z rany, zakrwawione aż po rękojeść. Z dzikim śmiechem zaatakował
ponownie i tym razem wytrącił broń z dłoni rannego. Gdy broń upadła z brzękiem na
podłogę, kopnął ją pod stół. Luke osunął się na ziemię.
Valentine uniósł miecz nad leżącym, gotowy do zadania ostatecznego ciosu.
Inkrustowane srebrne gwiazdy zabłysły na klindze, a Clary, zmartwiałej z przerażenia,
przemknęła przez głowę myśl: Jak to możliwe, że śmiertelnie groźna rzecz jest taka piękna?
Jace odwrócił się do niej.
- Clary...
Chwila paraliżu minęła. Clary uskoczyła przed wyciągniętymi rękami Jace a i podbiegła
do Luke'a, który leżał na podłodze, opierając się na jednej ręce. Rzuciła się ku niemu w
chwili, kiedy Valentine opuścił miecz.
Kiedy spadało na nią ostrze, co trwało ułamek sekundy, choć jej się wydawało, że całe
eony, ujrzała oczy Valentine'a i zrozumiała, że mógłby powstrzymać cios, gdyby chciał.
Wyczytała z nich również świadomość, że zabije ją, jeśli tego nie zrobi. I decyzję, żeby
jednak opuścić rękę do końca.
Zasłoniła się rękami, zacisnęła powieki...
Usłyszała szczęk stali i krzyk, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że Valentine trzyma
się za krwawiącą dłoń, w której już nie ma broni. Czarny miecz leżał kilka stóp dalej na
kamiennej posadzce, a obok niego kindżał z czerwoną rękojeścią. Clary odwróciła się
zaskoczona i zobaczyła, że Jace stoi przy drzwiach, z nadal uniesioną ręką. To on cisnął
sztyletem i wytrącił ojcu broń.
Bardzo blady, powoli opuścił rękę, patrząc błagalnie na Valentine'a.
- Ojcze...
Valentine spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń i przez jego twarz przemknął spazm
wściekłości, niczym błysk światła. Jednak kiedy się odezwał, jego głos był łagodny.
 - Doskonały rzut, Jonathanie.
 - Ale twoja ręka - wykrztusił Jace. - Myślałem... - Nie skrzywdziłbym twojej siostry - przerwał mu Valentine, idąc po miecz. Podniósł
również czerwony kindżał i wsadził go za pasek. - Powstrzymałbym cios. Ale twoja troska o
rodzinę jest godna pochwały.
Kłamca. Clary nie miała czasu na słuchanie wykrętów Valentine'a. Spojrzała na Luke'a i
poczuła mdlący strach. Ranny leżał na plecach, z na pół przymkniętymi oczami, oddychał z
trudem. Z dziury w jego rozciętej koszuli wydobywały się bańki krwi.
- Potrzebuję bandaża - rzuciła zdławionym głosem Clary. - Jakiegoś płótna,
czegokolwiek.
- Nie ruszaj się, Jonathanie - rozkazał Valentine. Jace zamarł z ręką w kieszeni. -
Clarisso, ten człowiek jest wrogiem naszej rodziny, wrogiem Clave. - Jego głos był gładki jak
naoliwiona stal. - Jesteśmy łowcami, a to czasami oznacza konieczność zabijania. Z
pewnością to rozumiesz.
- Łowcami demonów - powiedziała Clary. - Zabójcami demonów. Nie mordercami. To
różnica.
- On jest demonem, Clarisso - rzekł Valentine tym samym miękkim głosem. -
Demonem z ludzką twarzą. Wiem, jak podstępne bywają takie potwory. Pamiętaj, już raz go
oszczędziłem.
- Potwory? - powtórzyła Clary. Pomyślała o Luke'u, który bujał ją na huśtawce, kiedy
miała pięć lat, coraz wyżej i wyżej. Luke'u, który na uroczystości zakończenia szkoły średniej
robił jej zdjęcia jak dumny ojciec. Luke'u, który sortował pudła z książkami przychodzące do
jego sklepu, szukał czegoś, co mogłoby się jej spodobać, i odkładał to na bok. Luke'u, który
podnosił ją, żeby zerwała sobie jabłko z drzewa rosnącego przy jego wiejskim domku.
Luke'u, którego miejsce próbował zająć ten mężczyzna. - On nie jest potworem - oświadczyła
stalowym głosem. - Ani mordercą. Ty nim jesteś.
- Clary! - To był Jace.
Zignorowała go, nie odrywając wzroku od czarnych, zimnych oczu ojca.
- Zamordowałeś rodziców swojej żony, nie w bitwie, tylko z zimną krwią. I założę się,
że zabiłeś również Michaela Waylanda i jego synka. Dorzuciłeś ich kości do szczątków
moich dziadków, żeby mama myślała, że ty i Jace nie żyjecie. Włożyłeś naszyjnik na szyję
Michaela Waylanda, zanim go spaliłeś, żeby wszyscy wzięli jego kości za twoje. Po całej tej
twojej gadce o nieskażonej krwi Clave, nie obchodziła cię wcale ich krew ani niewinność,
kiedy ich zabijałeś, prawda? Na zimno zarżnąłeś starych ludzi i dziecko. I to właśnie jest
potworne. Kolejny spazm wściekłości wykrzywił rysy Valentine'a.
- Wystarczy! - ryknął, unosząc czarny miecz. W tym głosie kryła się cała prawda o nim.
Furia, która napędzała go przez całe życie. Nieustający, piekielny gniew. - Jonathanie!
Zabierz swoją siostrę z mojej drogi, bo, na Anioła, sam ją usunę, żeby zabić potwora, którego
broni!
Jace wahał się przez krótką chwilę. Potem uniósł głowę.
- Oczywiście, ojcze - powiedział i ruszył przez pokój w stronę Clary. Chwycił ją
brutalnie za ramię, poderwał do góry i odciągnął od Luke'a.
- Jace - wyszeptała przerażona Clary.
- Nie. - Jego palce boleśnie wpijały się w jej ciało. Pachniał winem, metalem i potem. -
Nic do mnie nie mów.
- Ale...
- Kazałem ci milczeć. - Potrząsnął nią mocno.
Clary spojrzała na Valentine'a, który stał triumfalnie nad pokonanym przeciwnikiem. Z
pogardą trącił go czubkiem buta. Luke wydał stłumiony jęk.
- Zostaw go! - krzyknęła Clary, próbując wyrwać się Jace'owi. Niestety, był dużo
silniejszy od niej.
- Przestań! - syknął jej do ucha. - Tylko pogarszasz swoją sytuację. Lepiej nie patrz.
- Tak jak ty? - odparowała równie cicho. - Zamykasz oczy i udajesz, że nic się nie
dzieje. Myślisz, że to wszystko nieprawda. Powinieneś być mądrzejszy...
- Clary, przestań. - Jego ton uciszył ją na krótką chwilę. Brzmiała w nim rozpacz.
Valentine się zaśmiał.
- Gdybym pomyślał, żeby wziąć ze sobą miecz z prawdziwego srebra, mógłbym
rozprawić się z tobą jak należy, Lucian.
Luke warknął coś, czego Clary nie dosłyszała. Miała nadzieję, że coś bardzo
niegrzecznego. Próbowała się wykręcić Jace'owi. Pośliznęła się i niechybnie by upadła, gdyby
jej nie podtrzymał. Objął ją, ale nie tak, jak kiedyś sobie wyobrażała.
- Przynajmniej pozwól mi wstać - powiedział Luke. - Pozwól mi umrzeć na stojąco.
Valentine spojrzał na niego z góry i wzruszył ramionami.
- Możesz umrzeć na plecach albo na kolanach - odparował. - Tylko człowiek zasługuje
na to, żeby umrzeć, stojąc, a ty nie jesteś człowiekiem.
- Nie! - krzyknęła Clary, kiedy Luke zaczął z trudem dźwigać się do pozycji klęczącej. - Dlaczego pogarszasz sprawę? - rzucił Jace ochrypłym szeptem, pełnym napięcia. -
Mówiłem ci, żebyś nie patrzyła Clary dyszała z wyczerpania i bólu.
- Dlaczego koniecznie musisz okłamywać samego siebie?
- Nie okłamuję! - Jego uścisk stał się brutalniejszy, choć nie próbowała się wyrwać. - Po
prostu chcę tego, co było dobre w moim życiu: ojca, rodziny. Nie mogę znowu go stracić.
Luke teraz klęczał wyprostowany, a kiedy Valentine uniósł zakrwawiony miecz,
zamknął oczy i wyszeptał jakieś słowa. Być może modlitwy, Clary tego nie wiedziała.
Wykręciła się w ramionach Jace'a, żeby spojrzeć mu w twarz. Jego szczęki były zaciśnięte,
wargi wyglądały jak cienka kreska, ale oczy...
Krucha zbroja pękała. Potrzebny był jeszcze ostatni cios.
- Przecież masz rodzinę - powiedziała Clary. - Rodzina to po prostu ludzie, którzy cię
kochają. Tak jak Lightwoodowie kochają ciebie. Alec, Isabelle... - Jej głos się załamał. - Luke
jest moją rodziną, a tym zmuszasz mnie, żebym patrzyła, jak umiera, tak jak patrzyłeś na
śmierć swojego ojca, kiedy miałeś dziesięć lat? Tego właśnie chcesz, Jace? Takim
człowiekiem chcesz być? Jak...
Urwała przerażona, że posunęła się za daleko.
- Jak mój ojciec - dokończył Jace.
Jego głos był lodowaty, odległy, ostry jak nóż. Straciłam go, pomyślała z rozpaczą
Clary.
- Na ziemię! - warknął i pchnął ją mocno.
Upadła na kolana, ale natychmiast się wyprostowała i zobaczyła, że Valentine unosi
miecz nad głową. Blask żyrandola odbity od klingi zakłuł ją w oczy oślepiającymi refleksami.
- Luke! - krzyknęła.
Broń opadła. Trafiła w podłogę, bo Luke'a już w tamtym miejscu nie było. Jace rzucił
się przez pokój jak błyskawica i przewrócił go na bok, ratując przed ciosem. Potem stanął
przed ojcem, z twarzą białą, ale spokojną, i rzekł z powagą:
- Myślę, że powinieneś odejść.
Valentine z niedowierzaniem spojrzał na syna.
- Co powiedziałeś?
Luke usiadł. Świeża krew splamiła przód jego koszuli. Tymczasem Jace wyciągnął rękę
i delikatnie, jakby od niechcenia, pogładził jeszcze drżącą rękojeść miecza wbitego w
podłogę.
- Słyszałeś, ojcze. - Jonathanie Morgenstern... - Głos Valentine'a zabrzmiał jak trzask bicza.
Jace błyskawicznym ruchem wyciągnął miecz z desek podłogi i przystawił go do szyi
ojca, kilka cali poniżej brody. Trzymał go lekko, równo i pewnie.
- To nie jest moje nazwisko. Nazywam się Jace Wayland. Valentine nie odrywał od
niego wzroku.
- Wayland?! - ryknął. - Nie masz w sobie krwi Waylandów! Michael Wayland był dla
ciebie obcy...
- Tak jak ty - odparł Jace spokojnie. Drobnym gestem przesunął broń w lewo. - Ruszaj!
Valentine potrząsnął głową.
- Nigdy. Nie przyjmę rozkazu od dziecka.
Czubek miecza dotknął jego gardła. Clary patrzyła na nich obu z fascynacją i
przerażeniem.
- Jestem bardzo dobrze wyszkolonym dzieckiem - ostrzegł Jace. - Sam mnie nauczyłeś
sztuki zabijania. Wystarczy, że poruszę dwoma palcami, a poderżnę ci gardło. Na pewno
zdajesz sobie z tego sprawę.
- Rzeczywiście odebrałeś dobre wyszkolenie - przyznał Valentine. Choć mówił
lekceważącym tonem, nie wykonał najmniejszego ruchu. - Ale nie mógłbyś mnie zabić.
Zawsze miałeś miękkie serce.
- Może on by nie potrafił, ale ja owszem. — Lulce, mimo że blady i zakrwawiony,
stanął na nogi o własnych siłach. - I nie jestem pewien, czy zdołałby mnie powstrzymać.
Spojrzenie płonących oczu Valentine'a przesunęło się na niego i zaraz wróciło do syna.
Jace nawet nie drgnął, kiedy Luke się odezwał. Stał jak posąg, z nieruchomym mieczem w
ręce.
- Słyszysz, jak ten potwór mi grozi, Jonathanie - urągliwym tonem rzucił Valentine. -
Jesteś po jego stronie?
- On ma rację - powiedział Jace łagodnie. — Nie jestem pewien, czy umiałbym go
powstrzymać, gdyby chciał zrobić ci krzywdę. Wilkołaki szybko dochodzą do siebie.
Valentine wykrzywił usta.
- A więc, tak jak twoja matka, wolisz tę kreaturę, tego półdemona od własnej rodziny?
Po raz pierwszy miecz zadrżał lekko w ręce Jace'a.
- Opuściłeś mnie, kiedy byłem dzieckiem. Pozwoliłeś mi myśleć, że nie żyjesz, i
odesłałeś, żebym mieszkał z obcymi. Nigdy mi nie powiedziałeś, że mam matkę i siostrę.
Zostawiłeś mnie samego! - Ostatnie słowa wykrzyczał. - Zrobiłem to dla twojego bezpieczeństwa - obruszył się Valentine.
- Gdyby zależało ci na nim, gdyby obchodziła cię własna krew, nie zabijałbyś jego
dziadków - wtrąciła z furią Clary. - Zamordowałeś niewinnych ludzi.
- Niewinnych? - warknął Valentine. - Na wojnie nie ma niewinnych! Stanęli po stronie
Jocelyn! Przeciwko mnie! Pozwoliliby, żeby odebrała mi syna!
Luke wciągnął ze świstem powietrze.
- Wiedziałeś, że zamierza cię opuścić - powiedział. - Jeszcze przed Powstaniem
wiedziałeś, że zamierza uciec?
- Oczywiście, że wiedziałem! - ryknął Valentine. Stracił panowanie nad sobą. Widać
było, że gotuje się z wściekłości. Żyły na jego szyi nabrzmiały, dłonie zacisnęły się w pięści. -
Zrobiłem to, co musiałem. Broniłem swego i w rezultacie dałem im więcej, niż się należało:
stos pogrzebowy przysługujący tylko największym wojownikom Clave!
- Spaliłeś ich - powiedziała Clary.
 - Tak! - krzyknął Valentine. - Spaliłem ich. Jace jęknął.
- Moi dziadkowie...
 - Nawet ich nie znałeś - przypomniał Valentine. - Nie udawaj żalu, którego nie czujesz.
Czubek miecza zadrżał. Luke położył dłoń na ramieniu Jace'a.
- Spokojnie.
Jace nie spojrzał na niego, tylko oddychał jak po ciężkim biegu. Clary widziała pot
perlący się na jego czole, włosy przyklejone do skroni. Na grzbietach dłoni uwydatniły się
żyły. On go zabije, pomyślała. Zabije Valentine'a.
Zrobiła krok do przodu i rzekła pospiesznie:
- Musimy mieć Kielich, bo wiesz, co on z nim zrobi. Jace oblizał wyschnięte wargi.
- Gdzie jest Kielich, ojcze?
- W Idrisie - odparł Valentine beznamiętnie. - Czyli tam, gdzie nigdy go nie znajdziesz.
Ręka Jace'a drżała.
- Powiedz...
- Daj mi miecz, Jonathanie. - Luke mówił opanowanym, niemal uprzejmym tonem.
- Co? - Głos Jace'a zabrzmiał tak, jakby dobiegał z dna studni.
Clary zrobiła kolejny krok i ponagliła go:
- Daj Luke'owi miecz. Jace pokręcił głową.
- Nie mogę. Clary podeszła dostatecznie blisko, żeby go dotknąć.
- Możesz - powiedziała łagodnie. - Proszę.
Nie patrzył na nią. Spojrzenie miał utkwione w ojcu. Chwila przedłużała się w
nieskończoność. Wreszcie Jace skinął głową. Nie opuścił miecza, ale pozwolił, żeby Luke
stanął obok niego i położył rękę na jego dłoni ściskającej rękojeść.
- Możesz teraz puścić, Jonathanie. - Widząc minę Clary, Luke szybko się poprawił: -
Jace.
Wydawało się, że Jace nie zwrócił uwagi na ten drobiazg. Wypuścił miecz z ręki i
cofnął się o krok. Na twarz wróciły mu kolory, tak że miała teraz barwę kitu, a na wargach
była krew w miejscu, gdzie je zagryzł. Clary bardzo chciała go dotknąć, objąć, ale wiedziała,
że nigdy jej na to nie pozwoli.
- Mam propozycję - odezwał się Valentine zadziwiająco spokojnym tonem.
- Niech zgadnę - powiedział Luke. - „Nie zabijaj mnie", tak? Valentine roześmiał się
bez cienia wesołości.
- Nie poniżyłbym się do błagania o życie - oświadczył. -To dobrze - odparł Luke,
dotykając jego brody czubkiem miecza. - Nie zamierzam cię zabijać, póki mnie do tego nie
zmusisz, Valentine. Szczególnie na oczach twoich dzieci. Chcę tylko dostać Kielich.
Hałas dobiegający z dołu stał się głośniejszy. Clary odniosła wrażenie, że ktoś zbliża się
do drzwi.
- Luke...
- Słyszę.
- Kielich jest w Idrisie - powtórzył Valentine, przenosząc wzrok za plecy Luke'a.
- Jeśli to prawda, musiałeś skorzystać z Bramy, żeby go tam ukryć. Pójdziemy po niego
razem. - Luke się pocił. Oczy miał niespokojne. Na korytarzu coś się działo, najpierw
dobiegły stamtąd krzyki, a potem donośny łoskot. - Clary, zostań z bratem. Kiedy my
przejdziemy przez Bramę, zróbcie to samo, żeby przenieść się w bezpieczne miejsce.
 - Nigdzie się stąd nie ruszę - oświadczył Jace. Coś uderzyło w drzwi.
 - Valentine, Brama! - krzyknął Luke.

- A jeśli nie? - Valentine czujnie nasłuchiwał odgłosów zamieszania.
- Zabiję cię, jeśli będę musiał - uprzedził Luke. - Nawet na oczach twoich dzieci.
Brama! No, już!
Valentine szeroko rozłożył ręce. - Jak sobie życzysz.
Cofnął się w chwili, gdy drzwi wpadły do środka razem z zawiasami. Luke uskoczył w
bok, ratując się przed zmiażdżeniem, a potem odwrócił się błyskawicznie, ściskając w ręce
miecz.
W progu stanął potężny wilk o cętkowanym futrze, przygarbiony, z obnażonymi kłami,
warczący groźnie. Z jego niezliczonych ran ciekła krew.
Jace zaklął cicho. W dłoni trzymał seraficki nóż. Clary chwyciła go za nadgarstek.
- Nie! To przyjaciel.
Jace posłał jej spojrzenie pełnie niedowierzania, ale opuścił rękę.
- Alaric...
 Lukę krzyknął coś w nieznanym jej języku. Zastępca przyczaił się, jakby zamierzał na
niego skoczyć. I wtedy Clary zobaczyła, że Valentine sięga do pasa. Dostrzegłszy błysk
czerwonych kamieni, przypomniała sobie, że on nadal ma przy sobie sztylet Jace'a.
Usłyszała głos wołający imię Luke'a, pomyślała, że to jej własny, ale kiedy poczuła, że
gardło ma jak zaklejone, uświadomiła sobie, że to krzyknął Jace.
Kiedy sztylet wyleciał z dłoni Valentine'a i, obracając się w powietrzu, pofrunął przez
pokój niczym srebrny motyl, Luke odwrócił się jak w zwolnionym tempie, uniósł miecz... W
tym momencie coś wielkiego i płowo-szarego rzuciło się między niego a przeciwnika. Clary
usłyszała wycie, narastające i urwane w połowie, a potem brzęk stali uderzającej w podłogę.
Gwałtownie zaczerpnęła tchu i rzuciła się do biegu, ale zatrzymał ją Jace.
Wilk padł u stóp Luke'a. Z jego ciała tryskała krew. Łapami z trudem sięgnął do
rękojeści noża sterczącego mu z piersi. Valentine się roześmiał.
- Oto, jak odpłacasz za niezachwianą wierność, którą tak tanio sobie kupiłeś, Lucian -
zadrwił. - Pozwalasz im umierać za ciebie. - Cofał się, nie spuszczając go z oczu.
Luke, z pobladłą twarzą, spojrzał na niego, a następnie na Alarica. Potem bez słowa
potrząsnął głową i opadł na kolana przy rannym wilkołaku. Jace, nadal trzymając Clary za
ramiona, rzucił stanowczym tonem:
- Zostań tutaj. Słyszysz?
I ruszył za ojcem, który, niewiadomo dlaczego, pobiegł w stronę przeciwległej ściany.
Zamierzał wyskoczyć przez okno? Clary widziała jego odbicie w dużym lustrze w złoconych
ramach i wyraz twarzy - coś w rodzaju ulgi zmieszanej z pogardą. Ogarnęła ją mordercza
wściekłość. - Niech mnie diabli, jeśli będę tu sterczeć - wymamrotała i popędziła w ślad za Jace'em.
Zatrzymała się tylko po to, żeby podnieść kindżał z niebieską rękojeścią, który leżał pod
stołem, gdzie kopnął go Valentine. Broń pasowała do jej ręki, dodawała pewności siebie.
Clary odrzuciła przewrócone krzesło i zbliżyła się do lustra.
Twardy blask bijący od serafickiego noża i padający z dołu na twarz Jace'a podkreślał
ciemne kręgi pod jego oczyma i zapadnięte policzki. Valentine odwrócił się i stanął plecami
do lustra, w którym odbijał się cały pokój. Clary zobaczyła w nim, że Luke odkłada miecz i
delikatnie wyciąga z piersi Alarica kindżał z czerwoną rękojeścią. Na ten widok zrobiło się jej
niedobrze. Mocniej ścisnęła broń.
-Jace... - zaczęła.
Nie obejrzał się, choć oczywiście widział ją w lustrze.
- Mówiłem ci, żebyś zaczekała.
- Jest taka sama jak jej matka - stwierdził Valentine. Jedną rękę trzymał za plecami i
przesuwał nią po brzegu grubej, złoconej ramy lustra. - Nie lubi robić tego, co jej się każe.
Jace już nie drżał, ale Clary wyczuwała, jak krucha jest jego samokontrola, a nerwy
napięte jak struny.
- Pójdę z nim do Idrisu - oznajmił. - Przyniosę Kielich.
- Nie możesz... - Urwała, widząc grymas na jego twarzy.
- Masz lepszy pomysł? - zapytał.
- Luke...
- Lucian zajmuje się rannym towarzyszem - wtrącił Valentine aksamitnym głosem. -
Jeśli chodzi o Kielich i Idris, nie są daleko. Można powiedzieć, że po drugiej stronie lustra.
Jace zmrużył oczy.
- Lustro jest Bramą?
Usta Valentine'a rozciągnęły się w uśmiechu, kiedy opuścił rękę i cofnął się, a obraz w
lustrze zamigotał i zmienił się w rodzaj akwareli. Zamiast pokoju, całego w ciemnym drewnie
rozjaśnionego blaskiem wielu świec, Clary ujrzała zielone pola, szmaragdowe liście drzew i
rozległą łąkę ciągnącą się do dużego kamiennego domu, który stał w oddali. Słyszała
brzęczenie pszczół i szelest liści na wietrze, czuła zapach kapryfolium niesiony jego
łagodnymi podmuchami.
- Mówiłem wam, że to niedaleko. - Valentine stał teraz w drzwiach o złotej framudze, a
jego włosy poruszał ten sam wiatr, który przeczesywał liście na odległych drzewach. - Jest
tak, jak zapamiętałeś, Jonathanie? Nic się nie zmieniło? Clary ścisnęło się serce. Nie miała wątpliwości, że to rodzinny dom Jace'a, pokazany na
przynętę, tak jak kusi się dziecko cukierkiem albo zabawką. Spojrzała na niego, ale on
sprawiał wrażenie, że w ogóle jej nie dostrzega. Patrzył na Bramę i widoczny za nią pejzaż:
zielone pola i rezydencję. Zobaczyła, że jego twarz łagodnieje, a na usta wypływa lekki
uśmiech smutku i tęsknoty.
- Nadal możesz wrócić do domu - powiedział jego ojciec. W blasku serafickiego ostrza
jego sylwetka na tle Bramy zasłaniała jasne pola i łąkę.
- Teraz tutaj jest mój dom - oświadczył z mocą Jace. Valentine spojrzał na syna z
grymasem furii na twarzy. Clary miała nigdy nie zapomnieć wyrazu jego oczu. Nagle
zatęskniła za matką. Jocelyn, nawet gdy była wściekła, nigdy nie patrzyła na nią w ten
sposób. Zawsze patrzyła na córkę z miłością.
Ogarnęło ją jeszcze większe współczucie dla Jace'a.
 - Dobrze. - Valentine zrobił krok do tyłu przez Bramę, stając na ziemi Idrisu. Jego usta
wykrzywił uśmiech. - Ach, dom.
Jace ruszył w stronę Bramy i zatrzymał się z ręką na złotej framudze. Wahał się, choć
Idris migotał przed jego oczami jak miraż na pustyni. Wystarczyłby tylko jeden krok...
- Jace, nie! - powiedziała szybko Clary. - Nie idź za nim.
- Kielich... - przypomniał Jace.
Twarz miał nieprzeniknioną, ale broń w jego ręce gwałtownie zadrżała.
- Niech Clave go odzyska! Jace, proszę. Jeśli przejdziesz przez Bramę, możesz nigdy
nie wrócić. Valentine cię zabije. Nie chcesz w to uwierzyć, ale on to zrobi.
- Twoja siostra ma rację. - Valentine stał pośród zielonej trawy i polnych kwiatów. Ich
źdźbła falowały wokół jego stóp. Clary zrozumiała, że choć stoją zaledwie kilka cali od
siebie, znajdują się w innych krainach. - Naprawdę sądzisz, że potrafisz wygrać? Choć masz
seraficki nóż, a ja żadnej broni? Jestem silniejszy od ciebie, ty zaś nie znajdziesz w sobie dość
odwagi, żeby mnie zabić. A będziesz musiał mnie zabić, Jonathanie, jeśli chcesz odebrać mi
Kielich.
Jace mocniej ścisnął nóż.
- Mogę...
- Nie, nie możesz. - Valentine sięgnął przez Bramę i chwycił syna za nadgarstek.
Przyciągnął go do siebie, aż czubek serafickiego noża dotknął jego piersi. Część ręki Jace'a,
która znalazła się po drugiej stronie Bramy, migotała, jakby była zanurzona w wodzie. - Zrób
to. Wbij ostrze. Na trzy cale, może cztery. - Szarpnął broń do przodu, aż czubek sztyletu przeciął tkaninę koszuli. Tuż nad sercem wykwitł czerwony mak. Jace krzyknął cicho,
gwałtownym ruchem uwolnił rękę i aż zatoczył się do tyłu. - Tak myślałem. Masz zbyt
miękkie serce.


- Nie żyje. - Choć Luke ledwo znał swojego zastępcę, w jego głosie brzmiał ból.
Clary wiedziała, że nigdy go nie opuści przetłaczający ciężar winy. „Oto, jak
odpłacasz za niezachwianą wierność, którą tak tanio sobie kupiłeś, Lucian. Pozwalasz im
umierać za ciebie".
- Mój ojciec uciekł - oznajmił Jace posępnym tonem. -Z Kielichem. Sami mu go
daliśmy. Zawiodłem.
Luke wyciągnął rękę i strzepnął szkło z jego włosów. Nadal miał wysunięte pazury,
palce poplamione krwią, ale Jace nie uchylił się przed jego dotykiem. Nic nie odpowiedział. - To nie twoja wina - rzekł Luke i popatrzył na Clary. Jego spojrzenie mówiło: „Twój
brat cię potrzebuje, zostań z nim".
Gdy Clary kiwnęła głową, Luke podszedł do okna, otworzył je szeroko i coś zawołał do
wilków. Do pokoju wpadł silny podmuch, od którego zaskwierczały świece.
Clary uklękła obok Jace'a.
- Wszystko w porządku - powiedziała z wahaniem, choć sytuacja wcale nie wyglądała
dobrze. Położyła dłoń na jego ramieniu. Tkanina koszuli była szorstka pod palcami i wilgotna
od potu, ale jej dotyk odbierała jako dziwnie kojący. - Znaleźliśmy moją mamę. Mamy ciebie.
Mamy wszystko, co się liczy.
- On miał rację. To dlatego nie mogłem się zmusić, żeby przejść przez Bramę -
wyszeptał Jace. - Nie mógłbym tego zrobić. Nie mógłbym go zabić.
 - Gdybyś to zrobił, właśnie wtedy byś zawiódł - oświadczyła Clary.
- Jace w odpowiedzi wymamrotał coś cicho pod nosem. Clary nie usłyszała jego słów,
ale ostrożnie wyjęła odłamek z jego dłoni, skaleczonej w dwóch miejscach i krwawiącej.
Odłożyła go na podłogę i ujęła rękę brata.
- Szczerze mówiąc, Jace, nie masz lepszych pomysłów niż bawienie się rozbitym
szkłem? - zażartowała.
- Jace wydał z siebie odgłos podobny do zduszonego śmiechu, a potem wyciągnął ręce i
wziął ją w ramiona. Clary była świadoma, że Lukę obserwuje ich od okna, ale przezornie
zamknęła oczy i ukryła twarz na ramieniu Jace'a. Pachniał solą i krwią. I dopiero kiedy jego
usta znalazły się przy jej uchu, zrozumiała, co wcześniej wyszeptał. Najprostszą ze
wszystkich litanii: jej imię.

21 Opowieść wilkołaka

Prawda jest taka, że znałem twoją matkę od dziecka. Dorastaliśmy w Idrisie. To piękny
kraj, a ja zawsze żałowałem, że nigdy go nie widziałaś. Pokochałabyś strzeliste sosny, czarną
ziemię i lodowate, krystaliczne rzeki. Jest tam sieć małych miasteczek i stolica Alicante,
gdzie spotyka się Clave. Nazywają ją Szklanym Miastem, bo jego wieże są z tego samego
materiału odpychającego demony co nasze stele. W blasku słońca lśnią jak szkło.
Kiedy Jocelyn i ja osiągnęliśmy stosowny wiek, wysłano nas do szkoły w Alicante.
Tam poznałem Valentine'a.
Starszy ode mnie o rok, był zdecydowanie najbardziej popularnym chłopcem w szkole:
przystojny, bystry, bogaty, zaangażowany i do tego świetny wojownik. Ja byłem nikim - ani
bogaty, ani błyskotliwy, ze zwyczajnej wiejskiej rodziny. W dodatku nauka kosztowała mnie
dużo wysiłku. Jocelyn była urodzonym Nocnym Łowcą, ja nie. Nie tolerowałem najsłabszego
Znaku, nie potrafiłem przyswoić najprostszych technik. Czasami myślałem, żeby uciec i
wrócić do domu, okrywając się wstydem. Albo nawet zostać Przyziemnym. Żałosne.
To Valentine mnie uratował. Przyszedł do mojego pokoju. Nawet nie sądziłem, że zna
moje imię. Zaproponował, że mnie wyszkoli. Powiedział, że wie, że mam kłopoty, ale
dostrzegł we mnie zadatki na dobrego Nocnego Łowcę. Pod jego okiem poprawiłem się,
zdałem egzaminy, dostałem pierwsze Znaki, zabiłem pierwszego demona.
Wielbiłem go. Uważałem, że słońce wstaje i zachodzi dla Valentine'a Morgensterna.
Oczywiście nie byłem jedynym nieudacznikiem, którego uratował. Byli inni. Hodge
Starkweather, który radził sobie lepiej z książkami niż z ludźmi; Maryse Trueblood, której
brat ożenił się z Przyziemną; Robet Lightwood, którego przerażały Znaki. Valentine wziął ich
wszystkich pod swoje skrzydła. Myślałem wtedy, że to z dobroci, teraz nie jestem taki
pewien. Teraz sądzę, że zyskiwał sobie wyznawców, którzy otaczali go kultem.
Valentine miał obsesję na punkcie idei, że w każdym pokoleniu jest coraz mniej
Nocnych Łowców, że jesteśmy wymierającym gatunkiem. Twierdził, że gdyby tylko Clave
mogło swobodniej używać Kielicha Razjela, powiększyłyby się nasze szeregi. Nauczyciele
uważali to podejście za świętokradztwo. Nikt nie może wybierać, czy zostanie Nocnym
Łowcą, czy nie. Valentine pytał nonszalancko, dlaczego wszystkich ludzi nie uczynić Nocnymi Łowcami? Dlaczego nie obdarować ich zdolnością widzenia Świata Cieni? Dlaczego
samolubnie zachowywać moc dla siebie?
Kiedy nauczyciele odpowiadali, że większość ludzi nie przeżyłaby transformacji,
Valentine zarzucał im, że kłamią, bo próbują zatrzymać moc Nefilim dla nielicznej elity. Tak
wtedy mówił-Teraz myślę, że pewnie uważał ofiary za dopuszczalny skutek uboczny. W
każdym razie, przekonał naszą małą grupkę, że ma racje -

 Utworzyliśmy Krąg, a naszym
celem było ratowanie rasy Nocnych Łowców, przed wymarciem.
Oczywiście w wieku siedemnastu lat jeszcze nie wiedzieliśmy, jak to zrobić, ale
byliśmy pewni, że w końcu dokonamy czegoś wielkiego.
A potem nadeszła noc, kiedy ojciec Valentine'a został zabity w czasie rutynowego
napadu na obóz wilkołaków. Kiedy Valentine wrócił do szkoły po pogrzebie, nosił czerwone
Znaki żałoby. Zmienił się również pod innymi względami. Coraz częściej zdarzały mu się
ataki wściekłości graniczącej z okrucieństwem. Przypisałem to nowe zachowanie smutkowi i
jeszcze bardziej starałem się go zadowolić. Nigdy nie reagowałem na jego gniew gniewem.
Miałem jedynie chore poczucie, że go rozczarowałem.
Jedyną osobą, która potrafiła łagodzić jego wybuchy, była twoja matka. Zawsze
trzymała się trochę z boku naszej grupy, czasami drwiąco nazywała nas fanklubem
Valentine'a. To się zmieniło, kiedy umarł jego ojciec. Cierpienie Valentine'a wzbudziło w niej
współczucie. Zakochali się w sobie.
Ja też go kochałem. Był moim najbliższym przyjacielem, więc cieszyłem się, że jest z
Jocelyn. Po ukończeniu szkoły pobrali się i wyjechali do jego rodzinnej posiadłości. Ja też
wróciłem do domu, ale Krąg nadal istniał. Powstał jako coś w rodzaju szkolnej przygody, ale
rozrósł się i umocnił, a Valentine wraz z nim. Jego ideały również się zmieniły. Krąg nadal
głośno domagał się Kielicha Anioła, ale od śmierci ojca Valentine stał się jawnym
zwolennikiem wojny przeciwko wszystkim Podziemnym, nie tylko tym, którzy naruszyli
Porozumienia. „Ten świat jest dla ludzi", argumentował, „a nie dla półdemonów. Demonom
nigdy nie można w pełni zaufać".
Nie podobał mi się nowy kierunek Kręgu, ale trwałem w nim, po części dlatego że
nadal nie potrafiłem zawieść Valentine'a, a po części dlatego że prosiła mnie o to Jocelyn. Też
miała nadzieję, że zdołam wprowadzić umiarkowanie do Kręgu, ale okazało się to
niemożliwe. Nie dało się utemperować Valentine'a, a Robert i Maryse Lightwoodowie,
małżeństwo, byli równie zajadli. Tylko Michaela Waylanda dręczyły wątpliwości, tak jak
mnie, ale mimo naszej niechęci trzymaliśmy się razem. Jako grupa niestrudzenie
polowaliśmy na Podziemnych, szukają tych, którzy popełnili choćby najmniejsze wykroczenie. Valentine nigdy nie zabił istoty, która nie naruszyła Porozumień, ale robił inne
rzeczy. Widziałem, jak przymocował srebrne monęty do oczu dziewczynki wilkołaka i oślepił
ją, żeby zmusić do wyjawienia, gdzie jest jej brat. Widziałem... ale nie musisz tego
wysłuchiwać. Nie. Przepraszam.
Później Jocelyn zaszła w ciążę. W dniu, kiedy mi o tym po-wiedziała, wyznała również,
że zaczęła się bać swojego męża. Jego zachowanie stało się dziwne, nieobliczalne. Na całe
noce znikał w piwnicach posiadłości. Czasami słyszała krzyki przez ściany...
Poszedłem do niego. Roześmiał się i zbył jej obawy jako kaprysy i urojenia kobiety
spodziewającej się pierwszego dziecka. Zaprosił mnie na nocne polowanie. Wciąż staraliśmy
się zlikwidować gniazdo wilkołaków, którzy zabili przed laty jego ojca Byliśmy parabatai,
doskonałym zespołem myśliwych złożonym z dwóch wojowników, którzy oddaliby za siebie
nawzajem życie w razie potrzeby. Tak więc kiedy Valentine powiedział mi, że będzie tej nocy
strzegł moich pleców, uwierzyłem mu. Nie zauważyłem wilka, dopóki na mnie nie skoczył.
Pamiętam, jak jego zęby wbiły się w moje ramię, i nic więcej. Kiedy się obudziłem, leżałem z
obandażowaną ręką w domu Valentine'a. Jocelf też tam była.
 Nie wszystkie ugryzienia wilkołaków powodują likantropię. Rana się zagoiła,ale
następne tygodnie były udręką czekania na pełnię księżyca. Gdyby Clave wiedziało,
zamknęłoby mnie w celi obserwacyjnej. Ale Valentine i Jocelyn milczeli. Trzy tygodnie
później księżyc wstał pełny i jasny, a ja zacząłem się zmieniać. Pierwsza Przemiana zawsze
jest najcięższa. Pamiętam oszołomienie, agonię, ciemność i przebudzenie kilka godzin później
na łące wiele mil od miasta. Byłem umazany krwią, u moich stóp leżało rozszarpane ciało
jakiegoś małego leśnego zwierzęcia.
Wróciłem do rezydencji, a oni powitali mnie w drzwiach. Jocelyn rzuciła się mi na
szyję, szlochając, ale Valentine ją odciągnął. Stałem w progu zakrwawiony i drżący. Ledwo
mogłem myśleć. W ustach miałem jeszcze smak surowego mięsa. Nie wiem, czego się
spodziewałem, ale sądzę, że powinienem był wiedzieć.
Valentine zwlókł mnie ze schodów i zaciągnął do lasu. Oświadczył, że sam powinien
mnie zabić, ale nie potrafił się do tego zmusić. Dał mi sztylet, który kiedyś należał do jego
ojca. Kazał mi postąpić honorowo i samemu zakończyć życie. Pocałował nóż, a potem mi go
wręczył. Wrócił do rezydencji i zaryglował drzwi.
Biegłem przez całą noc, czasami jako człowiek, czasami jako wilk, aż przekroczyłem
granicę. Wpadłem w środek obozowiska wilkołaków, wymachując sztyletem, i zażądałem
walki z likantropem, który mnie ugryzł i zmienił w jednego z nich. Śmiejąc się wskazali mi
przywódcę klanu. Stanął przede mną, z rękami i zębami nadal zakrwawionymi po polowaniu. Nigdy nie byłem dobry w walce jeden na jednego. Na swoją broń wybrałem łuk.
Miałem świetny wzrok i celne oko. Bezpośrednich starć nigdy nie lubiłem. To Valentine
wprawił się w walce w wręcz. Ale wtedy chciałem jedynie umrzeć i zabrać ze sobą
stworzenie, które mnie zniszczyło. Pewnie myślała że jeśli zdołam pomścić siebie i
jednocześnie zabiję wilki, które zamordowały jego ojca, Valentine będzie mnie opłakiwał.
Kiedy ze sobą walczyliśmy, czasem jako ludzie, czasem jako wilki zobaczyłem, że
przywódca jest zaskoczony moją gwałtownością. Kiedy noc przeszła w dzień, zaczął
odczuwać zmęczenie, ale moja wściekłość nie słabła. Gdy słońce zaczęło chylić się ku
zachodowi, wbiłem sztylet w jego szyję. Umarł, obryzgując mnie krwią.
Spodziewałem się, że stado rzuci się na mnie i rozszarpie. Ale oni uklękli u moich stóp i
obnażyli gardła w poddańczym geście. Wilki mają takie prawo, że ten, kto zabije przywódcę,
zajmuje jego miejsce. Tak więc, zamiast śmierci i zemsty, znalazłem nowe życie.
Zostawiłem za sobą swoje stare ja i prawie zapomniałem, jak to jest być Nocnym
Łowcą. Ale nie zapomniałem Jocelyn. Myśl o niej stale mi towarzyszyła. Bałem się o nią,
wiedziałem jednak, że jeśli zbliżę się do rezydencji, Krąg będzie mnie ścigać do skutku.
W końcu ona przyszła do mnie. Spałem w obozie, kiedy obudził mnie mój drugi i
powiedział, że czeka na mnie młoda kobieta, Nocny Łowca. Od razu wiedziałem, kto to jest.
Widziałem dezaprobatę w jego oczach, kiedy pędziłem jej na spotkanie. Wszyscy oczywiście
wiedzieli, że kiedyś byłem Nocnym Łowcą, ale uważano to za wstydliwy sekret, o którym
nigdy się nie mówiło. Valentine by się uśmiał.
Czekała na mnie tuż za obozem. Już nie była w ciąży. Twarz miała bladą i
wymizerowaną. Powiedziała, że urodziła dziecko, chłopczyka, i dała mu imiona Jonathan
Christopher. Rozpłakała się na mój widok. Była zła, że jej nie zawiadomiłem, że żyję,
Valentine powiedział Kręgowi, że odebrałem sobie życie, ale ona mu nie uwierzyła.
Wiedziała, że nigdy czegoś takiego bym nie zrobił. Uważałem, że jej wiara we mnie jest
nieuzasadniona, ale czułem taką ulgę na jej widok, że nie zaprzeczyłem.
Spytałem, jak mnie znalazła. Powiedziała, że w Alicante krążą lotki o wilkołaku, który
kiedyś był Nocnym Łowcą. Valentine też je słyszał, więc przyszła mnie ostrzec. Wkrótce
potem on też się zjawił, ale ukryłem się przed nim, jak to potrafią wilkołaki, więc odszedł bez
przelewu krwi.
Potem zacząłem w tajemnicy spotykać się z Jocelyn. To był rok Porozumień i w całym
Podziemnym Świecie aż huczało od plotek o planach Valentine'a, żeby zerwać negocjacje.
Słyszałem, że zażarcie spierał się z Clave w kwestii Przymierza, ale bez rezultatu. Tak więc
Krąg w wielkim sekrecie ułożył nowy plan. Sprzymierzyli się z demonami, największymi wrogami Nocnych Łowców, żeby przemycić broń do Wielkiej Sali Anioła, gdzie miały zostać
podpisane Porozumienia. Przy pomocy pewnego demona Valentine ukradł Kielich Anioła, a
na jego miejscu zostawił kopię. Minęły miesiące, zanim Clave się zorientowało, że Kielich
zniknął, ale wtedy było już za późno.
Joceylyn próbowała się dowiedzieć, co Valentine zamierza zrobić z Kielichem, ale bez
powodzenia. Wiedziała jedynie, że Krąg planuje napaść na nieuzbrojonych Podziemnych i
wymordować ich w sali obrad. Po takiej rzezi oczywiście nie doszłoby do zawarcia
Przymierza.
Mimo chaosu były to, o dziwo, szczęśliwe dni. Jocelyn i ja w tajemnicy wysyłaliśmy
wiadomości do skrzatów, czarowników, a nawet do odwiecznych wrogów wilczego rodu,
wampirów, żeby ostrzec ich o planach Valentine'a. Działaliśmy razem, wilkołaki i Nefilim. W
dniu Porozumień obserwowałem z kryjówki, jak Morgensternowie opuszczają rezydencję.
Pamiętam, jak Jocelyn nachyliła się i pocałowała jasną główkę synka. Pamiętam, jak słońce
lśniło na jej włosach. Pamiętam jej uśmiech.
Pojechali do Alicante powozem. Podążyłem za nimi na czterech łapach, a stado biegło
ze mną. Wielka Sala Anioła była pełna Clave i Podziemnych. Kiedy przyniesiono
Porozumienie, do podpisu, Valentine wstał, a Krąg razem z nim. Wyciągnęli broń. W sali
zapanował chaos, i wtedy Jocelyn podbiegła do wielkich podwójnych drzwi i otworzyła je
szeroko.
Moje stado wpadło do sali pierwsze, wypełniając noc wyciem. Po nas zjawili się
rycerze faerie ze szklaną bronią i skręconymi rogami. Po nich przybyły Nocne Dzieci z
obnażonymi kłami, czarownicy władający ogniem i żelazem. Kiedy tłum w panice uciekł z
ratusza, rzuciliśmy się na członków Kręgu.
Sala Anioła jeszcze nigdy nie widziała takiego rozlewu krwi. Nie atakowaliśmy tych
Nocnych Łowców, którzy nie należeli do Kręgu. Jocelyn oznaczyła ich czarem. Ale wielu
zginęło, a za kilku ja czuję się odpowiedzialny. Oczywiście później obwiniono nas o znacznie
więcej ofiar. Jeśli chodzi o Krąg, okazał się dużo liczniejszy, niż przypuszczałem. Gdy starli
się z Podziemnymi, zacząłem przedzierać się przez masę walczących w stronę Valentine'a.
Myślałem tylko o tym, że to ja go zabiję, że ja będą miał tę zasługę. Znalazłem go w końcu
przy wielkim posągu Anioła, jak zakrwawionym sztyletem rozprawiał się z jednym z rycerzy.
Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się dziko i drapieżnie.
-Wilkołak, który walczy mieczem i sztyletem, to równie nienaturalny widok jak pies,
które je nożem i widelcem - powiedział. - Znasz ten miecz, znasz ten sztylet - odparłem. -I wiesz, kim teraz jestem, jeśli musisz
się do mnie zwracać, używaj mojego imienia.
- Nie znam imion połowy ludzi - rzekł Valentine. - Kiedyś miałem przyjaciela,
człowieka honoru, który zadałby sobie śmierć zanim jego krew została skażona. Teraz stoi
przede mną bezimienne monstrum z jego twarzą. - Uniósł broń i krzyknął. - Powinienem był
cię zabić, kiedy miałem okazję!
Rzucił się na mnie, a ja odparowałem cios. Zaczęliśmy walczyć na podium, podczas
gdy wokół nas szalała bitwa i kolejno padali członkowie Kręgu. Zobaczyłem, że
Lightwoodowie rzucają broń i uciekają. Hodge czmychnął na samym początku. I wtedy
ujrzałem Jocelyn pędzącą do schodów w moją stronę. Na jej twarzy malował się strach.
- Valentine, przestań! - krzyknęła. - To Luke, twój przyjaciel, prawie twój brat...
Valentine chwycił ją z warknięciem i przyciągnął przed siebie. Przystawił sztylet do jej
gardła. Rzuciłem broń. Nie chciałem ryzykować, że zrobi jej krzywdę. Zobaczył to w moich
oczach.
- Zawsze jej pragnąłeś - wysyczał. - A teraz we dwoje uknuliście zdradę. Pożałujecie
tego, co zrobiliście.
Po tych słowach zerwał medalionik z szyi Jocelyn i rzucił nim we mnie. Srebrny
łańcuszek smagnął mnie jak płonący bat. Krzyknąłem i upadłem do tyłu. W tym momencie
Valentine zniknął w ścisku, ciągnąc Jocelyn ze sobą. Pobiegłem za nim, poparzony,
krwawiący, ale był dla mnie zbyt szybki. Wycinał sobie ścieżkę w kłębowisku walczących,
deptał martwych.
Wytoczyłem się na blask księżyca. Sala płonęła, niebo było rozjarzone od ognia.
Widziałem zielone trawniki, które ciągnęły się po ciemną rzekę i biegnącą wzdłuż niej drogę,
ludzi uciekających w noc. W końcu Joscelyn nad brzegiem rzeki. Valentine zniknął, a ona
bała się o Jonathmana, bardzo chciała wrócić do domu. Znaleźliśmy konia, Jocelyn
na niego wsiadła i odjechała. Ja przybrałem wilczą postać i pobiegłem za nią.
Wilki są szybkie, ale wypoczęty koń szybszy. Zostałem daleko w tyle. Jocelyn
przybyła do rezydencji przede mną.
Kiedy zbliżyłem się do domu, od razu wiedziałem, że stało się coś strasznego.
Tutaj też w powietrzu wisiał ciężki swąd spalenizny i jeszcze jakiś inny zapach,
gęsty i słodki, odór demonicznych czarów. Stałem się znowu człowiekiem i
pokuśtykałem długim podjazdem, w jasnym w świetle księżyca jak rzeka srebra
prowadząca do... - ruin. Rezydencja obróciła się w popiół, nocny wiatr rozsiewał go
po trawnikach, przez co całe były pokryte białym pyłem. Zasnuły tylko fundamenty, które wyglądały jak spalone kości, tu okno, tam pochylony komin, ale sam dom, cegły i zaprawa, bezcenne książki i starożytne gobeliny, przeka zywane kolejnym pokoleniom Nocnych Łowców, wszystko to poszło z dymem, który teraz snuł się na tle tarczy księżyca.

dalej od Idrisu, tym lepiej", powiedziała.
Odcięcie się od przeszłości oznaczało, że Jocelyn zostawia również mnie, więc
spierałem się z nią, ale bezskutecznie. Wiedziałem, że nawet gdyby nie spodziewała
się dziecka, i tak zaczęłaby zupełnie nowe życie, a ponieważ wybór zwykłego świata
był lepszy niż śmierć, w końcu niechętnie zgodziłem się na jej plan. Pożegnałem ją na lotnisku. Ostatnie słowa, które powiedziała Jocelyn w obskurnej hali odlotów, zmroziły mnie do szpiku koici: „Valentine nie zginął". Gdy odleciała, wróciłem do swojego stada, ale nie znalazłem spokoju. Serce
ściskał mi ból, zawsze budziłem się z jej imieniem na ustach. Nie byłem już takim przywódcą jak kiedyś. Za dużo wiedziałem. Owszem, uczciwym i sprawiedliwym, ale nieobecnym duchem. Nie mogłem sobie znaleźć przyjaciół, ani towarzyszki życia, wśród wilkołaków. Za bardzo byłem człowiekiem, za bardzo Nocnym Łowcą, żeby czuć się dobrze wśród likantropów. Polowałem, zle polowanie nie dawało mi satysfakcji. A kiedy przyszedł w końcu czas na zawarcie Porozumień, wybrałem się do miasta, żeby je podpisać. W Sali Anioła, wyszorowanej z krwi, ponownie zasiedli Nocni Łowcy i cztery rasy półludzi, żeby podpisać dokument, który miał zaprowadzić między nimi pokój. Byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem Lightwoodów. Oni wydawali się równie zdziwieni, że nie zginąłem. Powiedzieli tylko, że oni, Hodge, Starkweather i Michael Wayland jako jedyni członkowie dawnego Kręgu uniknęli śmierci w tamtą noc. Michael, pogrążony w żałobie po stracie żony, ukrył się w wiejskiej posiadłości z małym synem. Clave ukarało pozostałą trójkę wygnaniem do Nowego Jorku, gdzie mieli prowadzić Instytut. Lightwoodowie, którzy mieli koneksje w najwyższych sferach Clave, wykpili się dużo lżejszym wyrokiem niż Hodge. Na niego nałożono klątwę. Jechał z nimi, ale pod groźbą śmierci nie mógł opuścić uświęconego terenu Instytutu. Oczekiwali, że poświęci się swoim studiom i będzie doskonałym nauczycielem dla ich dzieci. Kiedy podpisaliśmy Przymierze, wyszedłem z Sali i udałem się nad rzekę, gdzie w noc Powstania znalazłem Joscelyn. Obserwując ciemną, płynącą wodę, zrozumiałem, że nigdy nie znajdę spokoju w moim rodzinnym kraju. Musiałem być z nią albo nigdzie. Postanowiłem jej poszukać. Opuściłem stado wyznaczając innego przywódcę. Myślę, że z ulgą przyjęto moje odejście. Podróżowałem jak wilk, bez bagażu, samotnie, w nocy, trzymając się bocznych dróg. Wróciłem do Paryża, ale nie znalazłem tam żadnego śladu. Pojechałem do Londynu. W Londynie wsiadłem na statek do Bostonu. Przez jakiś czas mieszkałem w miastach, potem w Górach Białych na zimnej północy. Dużo podróżowałem, ale coraz więcej myślałem o Nowym Jorku i wygnanych Nocnych Łowcach. Jocelyn w pewnym sensie też była wygnańcem. W końcu zjawłem się w Nowym Jorku, z jednym workiem marynarskim, nie mając pojęcia, gdzie szukać twojej matki. Łatwo byłoby mi znaleźć wilcze stado i
przyłączyć się do niego, ale oparłem się pokusie. Tak jak w innych miastach,
rozsyłałem wieści w Podziemnym Świecie, szukając jakiegokolwiek śladu Jocelyn,
ale nie znalazłem żadnego, jakby po prostu rozpłynęła się w zwykłym świecie.
Powoli wpadałem w rozpacz. W końcu trafiłem na nią przypadkiem. Kiedy włóczyłem się po ulicach Soho, mój wzrok przyciągnął obraz wiszący w oknie galerii na brukowanej Broome Street. Był to pejzaż, który od razu rozpoznałem, widok z okna jej rodowej posiadłości: zielone trawniki ciągnące się do linii drzew, za którymi biegła niewidoczna droga. Rozpoznałem jej styl, pociągnięcia pędzla, wszystko. Zastukałem do drzwi galerii, ale była zamknięta. Jeszcze raz przyjrzałem się obrazowi i tym razem zobaczyłem podpis. I tak poznałem jej nowe nazwisko: Jocelyn Fray. Wieczorem ją odszukałem. Mieszkała na piątym piętrze w domu bez windy w dzielnicy artystów East Village. Wszedłem po brudnych, słabo oświetlonych schodach, z sercem w gardle i zapukałem do jej drzwi. Otworzyła je mała dziewczynka z ciemnorudymi warkoczami i badawczymi oczami. A potem zobaczyłem za nią Jocelyn z rękami poplamionymi farbą i twarzą taką samą jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi... Resztę tej historii znasz.

20 Szczurzy zaułek

Hodge patrzył za nim, dysząc ciężko i zaciskając pięści. Lewą dłoń miał ubrudzoną
ciemnym płynem, który wysączył się z jego piersi. Na twarzy radość mieszała się z
nienawiścią do samego siebie.
- Hodge! - Clary zabębniła w niewidzialną ścianę, która ich rozdzielała. Ból przeszył jej
ramię, ale był niczym w porównaniu z pieczeniem w piersi. Miała wrażenie, że serce jej zaraz
wyskoczy. Jace, Jace, Jace! Imię dźwięczało w jej głowie, jakby się domagało, żeby je
wykrzyczeć. - Hodge, wypuść mnie!
Nauczyciel odwrócił się i pokręcił głową.
- Nie mogę - powiedział, wycierając nienagannie czystą chusteczką poplamioną rękę. W
jego głosie brzmiał szczery żal. -Próbowałabyś mnie zabić.
 - Nie. Obiecuję.
- Nie zostałaś wychowana jako Nocny Łowca, więc twoje obietnice nic nie znaczą. -
Brzeg chusteczki dymił, jakby został umoczony w kwasie, a dłoń nadal była czarna. Hodge
zrezygnował z prób doczyszczenia jej.
 - Nie słyszałeś go?! - krzyknęła Clary z rozpaczą. On zabije Jace’a.
- Nic takiego nie powiedział. - Hodge stał teraz przy biurku.
 Otworzył szufladę i wyciągnął z niej kawałek papieru. Z kieszeni marynarki wyjął
pióro i postukał nim o blat, żeby napłynął atrament. Clary wytrzeszczyła oczy. Zamierzał
napisać list ?
 - Valentine powiedział, że Jace wkrótce będzie z ojcem. Ojciec Jace’a nie żyje. Co
innego mógł mieć na myśli?
Hodge nie podniósł wzroku znad kartki, na której coś bazgrał
- To skomplikowane. Nie zrozumiesz.  - Rozumiem wystarczająco dużo. - Gorycz omal nie wypaliła jej języka. - Wiem, że Jace
ci ufał, a ty wydałeś go człowiekowi, który nienawidził jego ojca i pewnie nienawidzi Jacea.
Zrobił to, bo jesteś zbyt tchórzliwy, żeby żyć z przekleństwem, na które sobie zasłużyłeś.
Hodge gwałtownie uniósł głowę.
- Tak myślisz?
- Tyle wiem.
Nauczyciel odłożył pióro i potrząsnął głową. Wyglądał na zmęczonego i starego, dużo
starszego od Valentine'a, choć byli w tym samym wieku.
- Znasz tylko parę oderwanych od siebie szczegółów, Clary. I lepiej, żeby tak
pozostało. - Starannie złożył kartkę i cisnął ją w ogień. Papier zapłonął jasną zielenią i chwilę
później zniknął.
- Co robisz? - zapytała Clary.
- Wysyłam wiadomość. - Hodge odwrócił się od kominka. Stał blisko, oddzielony od
niej jedynie niewidzialną barierą. Clary przycisnęła palce do ściany, żałując, że nie może ich
wepchnąć mu w oczy... choć były równie smutne jak oczy Valentine'a. - Jesteś młoda.
Przeszłość nic dla ciebie nie znaczy nie jest nawet inną krainą, jak dla starych, ani
koszmarem, jak dla winnych. Clave nałożyło na mnie klątwę, bo pomagałem Valentin’owi.
Ale nie byłem jedynym członkiem Kręgu, który mu służył. Czy Lightwoodowie nie byli
równie winni jak ja? Albo Waylandowie? Lecz tylko ja zostałem skazany na życie w
zamknięciu.
Nie mogę nawet wystawie ręki przez okno.
- To nie moja wina - powiedziała Clary. - Ani Jace'a. Dlaczego postanowiłeś ukarać go
za to, co Clave zrobiło tobie? Mogę zrozumieć oddanie Valentine'owi Kielicha, ale Jacea? On
go zabije, tak jak zabił jego ojca...
- Valentine nie zabił ojca Jacea - przerwał jej Hodge. Z piersi Clary wyrwał się szloch.
-Nie wierzę ci! Wszystko, co mówisz, to same kłamstwa! Przez cały czas nas
okłamywałeś!
-Ach, ten moralny absolutyzm młodych, który nie dopuszcza żadnych okoliczności
łagodzących. - Hodge westchnął. -Nie rozumiesz, Clary, że na swój sposób staram się być
dobrym człowiekiem?
Potrząsnęła głową.
-To nie działa w taki sposób. Dobre uczynki nie równoważą złych. Ale... - Przygryzła
wargę. - Gdybyś mi powiedział, gdzie jest Valentine... - Nie - prawie wyszeptał. - Mówi się, że Nefilim to potomno ludzi i aniołów. Całe to
anielskie dziedzictwo oznacza jedynie dłuższą drogę do upadku. - Dotknął palcami
niewidzialnej powierzchni. - Nie zostałaś wychowana jako jedna z nas. Nie udziału w tym
życiu pełnym blizn i zabijania. W każdej możesz odejść. Opuścić Instytut i nigdy nie wrócić.
Clary pokręciła głową.
- Nie mogę tego zrobić.
 - W takim razie przyjmij moje kondolencje - rzucił Hodge i wyszedł z biblioteki.

 ***

Gdy drzwi zamknęły się za Hodge'em, Clary została sama w kompletnej ciszy.
Słyszała tylko swój chrapliwy oddech i drapanie palców po nieustępliwej magicznej
barierze oddzielającej ją od wyjścia. Zrobiła to, czego wcześniej sobie zabroniła, i
rzuciła się na ścianę. Potem jeszcze raz i jeszcze, aż rozbolały ją oba boki i ogarnęło
wyczerpanie. Osunęła się na podłogę, z trudem hamując łzy.
Gdzieś po drugiej stronie niewidzialnego muru umierał Alec, a Isabelle czekała,
aż Hodge przyjdzie i go uratuje. Gdzieś tam Valentine cucił Jace'a, potrząsając nim
mocno. Gdzieś tam z każdą chwilą malały szanse jej matki. A ona była tutaj -
uwięziona, bezużyteczna i bezradna jak dziecko.
Raptem usiadła prosto. Przypomniała sobie, jak u Madame Dorothei Jace
wcisnął jej w rękę stelę. Oddałamu ją? Wstrzymując oddech, pomacała lewą kieszeń
bluzy. Była pusta. Powoli wsunęła dłoń do prawej. Spocone palce trafiły na kłaczki
brudu, a potem dotknęły czegoś twardego, gładkiego i zaokrąglonego. Steli.
Z dudniącym sercem zerwała się na równe nogi i lewą ręką namacała magiczny
mur. Potem zebrała się na odwagę i wysunęła przed siebie stelę, aż trafiła jej
czubkiem w barierę. W jej umyśle już formował się obraz. W mulistej wodzie
płynęła w górę ryba, wzór łusek stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak zbliżała
się ku powierzchni. Najpierw ostrożnie, potem z większą pewnoś cią siebie Clary
przesunęła stelą po ścianie. W powietrzu przed nią zawisły jaśniejące białoszare
linie.
Gdy poczuła, że Znak jest ukończony, opuściła rękę, oddychając ciężko. Przez
chwilę wszystko było nieruchome i ciche. Znak raził ją w oczy jak jaskrawy neon.
Potem usłyszała dźwięk, ogłuszający łoskot, jakby obok niej spadała lawina kamieni. Znak, który narysowała, sczerniał i rozsypał jak popiół. Podłoga zatrzęsła się pod jej
nogami, chwilę później wszystko ucichło, a ona zrozumiała, że jest wolna.
Podbiegła do okna i rozsunęła zasłony. Zapadał zmrok, ulica w do le była
skąpana w czerwono-fioletowej poświacie. Chodnikiem szedł Hodge. Jego siwa
głowa podskakiwała nad tłumem.
Clary wybiegła z biblioteki i popędziła w dół po schodach. Zatrzymała się tylko
na chwilę, żeby wsunąć stelę do kieszeni bluzy. Zanim pokonała resztę stopni i
wypadła na ulicę, w boku już czuła kolkę. Ludzie spacerujący z psami o parnym
zmierzchu uskakiwali na bok, kiedy gnała co tchu wzdłuż East River. Skręcając za
róg, dostrzegła swoje odbicie w ciemnej szybie budynku. Spocone włosy przykleiły
się jej do czoła, twarz była pokryta zakrzepłą krwią.
Kiedy dotarła do skrzyżowania, na którym ostatnio widziała Hodgea, przez
chwilę myślała, że go zgubiła. Puściła się biegiem przez tłum tarasujący wejście do
metra, rozpychając ludzi łokciami i kolanami. Zgrzana i obolała, wyrwała się z tłumu
w samą porę, by dostrzec tweedowy garnitur znikający w wąskiej uliczce między
dwoma rzędami domów.
Ominęła śmietnik i wpadła w alejkę. Gardło paliło ją żywym ogniem przy
każdym oddechu. Choć na ulicy panował wieczorny półmrok, tutaj było ciemno jak
w nocy. Zobaczyła Hodge'a bojącego w drugim krańcu uliczki, która kończyła się
ślepo na tyłach restauracji. Na zewnątrz piętrzyły się śmieci: stosy toreb z jedzeniem,
brudne papierowe talerze, plastikowe sztućce, które trzeszczały nieprzyjemnie pod jego
butami, kiedy się odwrócił i na nią spojrzał. Clary przypomniała sobie wiersz, który czytaj na
lekcji angielskiego: „Myślę - jesteśmy w szczurzym zaułku / Gdzie zmarli ludzie pogubili
kości".
 - Śledziłaś mnie - stwierdził Hodge. - Nie powinnaś była
- Zostawię cię w spokoju, jeśli mi powiesz, gdzie jest Valentine.
- Nie mogę tego zrobić. On się dowie, że ci powiedziałem i moja wolność będzie
równie krótka jak życie.
- I tak będzie krótka, kiedy Clave odkryje, że dałeś Kielich Anioła Valentine'owi -
zauważyła Clary. - Po tym, jak podstępem nakłoniłeś nas, żebyśmy go zdobyli. Jak możesz z
samym sobą wytrzymać, wiedząc, co on zamierza zrobić?
Hodge się zaśmiał.
- Boję się Valentine'a bardziej niż Clave, i ty też byś się bała, gdybyś była mądra. On i
tak w końcu znalazłby Kielich, z moją pomocą czy bez niej. - I nie obchodzi cię, że użyje go, żeby zabijać dzieci? Hodge zrobił krok do przodu.
Clary dostrzegła że coś błyszczy w jego ręce.
- Czy to wszystko naprawdę ma dla ciebie aż takie znaczenie? - spytał.
- Już ci mówiłam. Nie mogę tak po prostu sobie odejść.
- Szkoda - skwitował, unosząc rękę.
Clary nagle sobie przypomniała, że bronią Hodge'a jest chakram. Uchyliła się, zanim
zobaczyła jasny metalowy krążek metalu lecący w stronę jej głowy. Ze świstem minął jej
twarz o cal i wbił się w żelazne schody przeciwpożarowe po lewej stronie.
Gdy Clary uniosła wzrok, zobaczyła, że Hodge patrzy na nią, trzymając w prawej ręce
drugi dysk.
- Jeszcze możesz uciec - powiedział.
Instynktownie zasłoniła się rękami, choć logika podpowiadają jej, że chakram potnie je
na kawałki.
- Hodge...
Obok niej śmignęło coś dużego i ciemnego. Usłyszała krzyk Hodge'a. Kiedy stworzenie
stanęło między nią a napastnikiem, zobaczyła je wyraźniej. Był to wilk o długości sześciu
stóp i kruczoczarnej sierści z pojedynczym szarym pasmem.
Hodge, nadal ściskający w ręce metalowy dysk, miał twarz białą jak płótno.
-Ty - wykrztusił. - Myślałem, że uciekłeś...
Clary ze zdziwieniem stwierdziła, że Hodge mówi do wilka.
Zwierzę obnażyło kły i wywiesiło czerwony język. Z jego oczu ziała nienawiść, czysta
ludzka nienawiść.
- Przyszedłeś po mnie czy po dziewczynę? - zapytał nauczyciel. Na jego czole perlił się
pot, ale ręka była pewna.
Wilk ruszył w jego stronę, warcząc głucho.
- Jest jeszcze czas - rzucił pospiesznie Hodge. - Valentine przyjmie cię z powrotem...
Wilk zawył i skoczył na niego. Clary zobaczyła błysk srebra i usłyszała nieprzyjemny
odgłos, kiedy chakram wbił się w bok zwierzęcia. Wilk opadł na tylne łapy. Z jego sierści, w
miejscu gdzie sterczał dysk, ciekła krew, ale mimo to ponownie zaatakował człowieka.
Hodge krzyknął raz i upadł, gdy potężne szczęki zacisnęły się na jego ramieniu. W
powietrze trysnęła fontanną krew, jak farba z przebitej puszki, i spryskała czerwienią
cementową ścianę.
 Wilk uniósł głowę znad bezwładnego ciała i spojrzał na dziew czynę. Jego zęby
ociekały szkarłatem.
Clary nie miała w płucach dość powietrza, żeby wydać z siebie jakikolwiek
dźwięk. Puściła się biegiem w stronę znajomych neonowych świateł ulicy, do
bezpiecznego, realnego świata. Usłyszała za sobą warczenie, poczuła gorący oddech
na nagich łydkach. Przyspieszyła resztkami sił...
Wilcze szczęki zacisnęły się na jej nodze, szarpnęły ją w tył. Zanim uderzyła
głową w twardy chodnik i pogrążyła się w ciemności, odkryła, że jednak ma dość
powietrza w płucach, żeby krzyczeć.

***

Obudził ją dźwięk kapiącej wody. Powoli otworzyła oczy. Niewiele zobaczyła.
Leżała na szerokiej pryczy w małym, obskurnym pomieszczeniu. Na rozchwianym
stole opartym o brudną ścianę stał tani mosiężny świecznik z grubą czerwoną świecą,
jedynym oświetleniem izby. Sufit był popękany i zagrzybiony, wilgoć sączyła się
przez rysy w kamieniu. Clary odnosiła niejasne wrażenie, że czegoś tutaj brakuje, ale
nad wszystkimi jej odczuciami dominował silny zapach mokrego psa.
Usiadła i natychmiast tego pożałowała. Ból przeszył jej głowę jak rozżarzony
szpikulec i zaraz potem ogarnęła ją fala mdłości. Dobrze, że nic nie miała w żołądku.
Nad pryczą, na gwoździu wbitym między dwa kamienie wisiało lustro. Gdy
Clary w nie spojrzała, przeraziła się. Nic dziwnego, że twarz ją bolała. Od kącika
prawego oka biegły do brzegu ust długie równoległe zadrapania. Prawy policzek był
pokryty krwią, podobnie jak szyja, cały przód koszuli i bluza.
Nagle Clary ze strachem chwyciła się za kieszeń i odetchnęła z ulgą, kiedy namacała
stelę.
Twtedy uświadomiła sobie, co dziwnego jest w tym pomiesz aniu. Całą jedną
ścianę stanowiła gruba żelazna krata sięgająca od sufitu do podłogi. To była
więzienna cela.
Gdy Clary chwiejnie wstała z pryczy, poczuła silne zawroty głowy. Chwyciła
się stołu, żeby nie upaść. Nie zemdleję, przykazała sobie twardo.
W tym momencie usłyszała kroki na zewnątrz celi. Ktoś nadchodził korytarzem.
Clary oparła się o stół. Mężczyzna niósł lampę. Clary widziała tylko jego sylwetkę: wysoki wzrost,
szerokie ramiona, zmierzwione włosy. Dopiero kiedy otworzył drzwi i wszedł do
środka, zobaczyła, kto to jest.
Wyglądał tak samo jak zawsze: wytarte dżinsy, koszula z denimu, buty robocze,
nierówno ostrzyżone włosy, okulary. Ranę, którą ostatnim razem zauważyła na boku
jego szyi, pokrywała świeżo zagojona, lśniąca skóra.
Luke.
Tego było dla niej za wiele. Skutki wyczerpania, braku snu i jedzenia, utraty
krwi i przerażenie dopadły ją nagle jak wezbrana fala. Poczuła, że kolana się pod nią
uginają, i osunęła się na ziemię.
Luke przyskoczył do niej jednym susem. Poruszał się tak szybko, że nie zdążyła
runąć na podłogę, bo złapał ją i podniósł jak wtedy, gdy była małą dziewczynką.
Posadził ją na pryczy i cofnął się, patrząc na nią z niepokojem.
- Clary? - Wyciągnął do niej rękę. - Dobrze się czujesz? Odsunęła się i uniosła
ręce, żeby się przed nim zasłonić.
- Nie dotykaj mnie.
Przez jego twarz przemknął wyraz głębokiego bólu Ze żeniem przesunął dłonią po
czole.
- Chyba na to zasłużyłem.
- Owszem.
W oczach Luke'a odmalowała się troska.
- Nie oczekuję, że mi zaufasz...
- To dobrze, bo nie zamierzam ci zaufać.
 - Clary... - Zaczął spacerować po celi. - To, co zrobiłem… Nie spodziewam się, że
zrozumiesz. Wiem, że uważasz że cię opuściłem...
- Opuściłeś. Powiedziałeś, że mam więcej do ciebie nie dzwonić. Nigdy nie zależało ci na
mojej matce. Kłamałeś we wszystkim.
- Nie. Nie we wszystkim.
 - Naprawdę nazywasz się Lukę Garroway? Jego ramiona opadły.
 - Nie - odparł i spuścił wzrok. Na przodzie niebieskiej koszuli rozprzestrzeniała się
ciemnoczerwona plama.
Clary usiadła prosto.
- To krew? - Na chwilę zapomniała, że ma być wściekła. - Tak - odparł Lukę, trzymając się za bok. - Rana musiała się otworzyć, kiedy cię
podniosłem.
- Jaka rana?
- Dyski Hodgea nadal są ostre, choć ręka nie ta, co kiedyś. Możliwe, że mam
uszkodzone żebro.
 - Hodge? Kiedy...?
 Spojrzał na nią, a ona nagle przypomniała sobie wilka w zaułku, całego czarnego z
wyjątkiem jednego szarego pasa na boku. I przypomniała sobie wbijający się w niego dysk.
Zrozumiala.
- Jesteś wilkołakiem.
Luke zabrał rękę z koszuli. Jego palce były czerwone. Tak - potwierdził lakonicznie.
Podszedł do ściany i zapukał w nią energicznie trzy razy. Następnie odwrócił się do niej.-
Jestem.
- Zabiłeś Hodgea - stwierdziła Clary.
- Nie - Pokręcił głową. - Nieźle go poraniłem, ale kiedy wróciłem po ciało, już go nie
było.
- Rozszarpałeś mu ramię. Widziałam.
- Tak, ale może warto nadmienić, że próbował cię zabić. Zrobił krzywdę jeszcze
komuś?
Clary zagryzła wargę. Poczuła słonawy smak, ale to krwawiła rana po ataku Hugo.
-Jace'owi - wyszeptała. - Hodge pozbawił go przytomności i oddał... Valentine'owi.
-Valentine owi? - powtórzył Luke zaskoczony. - Wiedziałem, że dał mu Kielich Anioła,
ale nie miałem pojęcia...
- Skąd wiedziałeś? - zaatakowała go Clary, ale potem sobie przypomniała. - Słyszałeś,
jak rozmawiałam z nim w zaułku. Zanim na niego skoczyłeś.
- Skoczyłem na niego, jak się wyraziłaś, bo właśnie zamierzał odciąć ci głowę -
powiedział Luke i spojrzał na drzwi celi.
Stał w nich wysoki mężczyzna, a za nim drobna kobieta, tak niska, że wyglądała jak
dziecko. Oboje byli w zwyczajnych ubraniach: dżinsach i bawełnianych koszulach, oboje
mieli takie - rozczochrane włosy, z tym że kobieta jasne, a mężczyzna siwo-czarne, borsucze,
i oboje takie same młodo-stare twarze, bez zmarszczek, ale ze znużonymi oczami.
- Clary poznaj mojego drugiego i trzeciego, Gretel i Alarica.
Mężczyzna skłonił masywną głową. - Już się poznaliśmy.
Clary wytrzeszczyła oczy.
-Tak?
- W hotelu Dumort - przypomniał Alaric. - Wbiłaś mi nóż w żebra.
Clary cofnęła się pod ścianę. -Ja... och, przepraszam.
- Nie trzeba. To był świetny rzut. - Wsunął rękę do kieszeni na piersi i wyjął z
niej sztylet Jacea z mrugającym czerwonym okiem. Podał go jej. - Zdaje się, że to
twój.
Clary się zawahała. -Ale...
- Nie martw się - uspokoił ją mężczyzna. - Wyczyściłem ostrze.
Clary wzięła nóż. Lukę zaśmiał się pod nosem.
- Patrząc z perspektywy czasu, najazd na Dumort może nie był tak dobrze
zaplanowany, jak powinien - przyznał. - Wysłałem grupę moich wilków, żeby cię
obserwowały i obroniły, gdybyś znalazła się w niebezpieczeństwie. Kiedy pojechałaś
do hotelu...
- Jace i ja dalibyśmy sobie radę. - Clary wsunęła sztylet za pasek.
Gretel posłała jej pobłażliwy uśmiech i zwróciła się do Lukę'a:
- Po to nas wezwałeś, panie?
- Nie - powiedział Lukę, dotykając boku. - Moja rana się otworzyła, a Clary też
ma parę skaleczeń, które wymagają opatrzenia. Jeśli nie masz nic przeciwko temu...
Gretel skłoniła głowę.
- Pójdę po apteczkę - oznajmiła i wyszła z celi. Alaric podążył za nią jak
przerośnięty cień.
- Nazwała cię „panem" - odezwała się Clary, kiedy zostali sami. - I o co ci
chodziło z tym „drugim i trzecim"? Co drugi i trzeci?
- Moi zastępcy - odparł Luke. - Ja jestem przywódcą stada wilków, więc Gretel
zwraca się do mnie „panie". Wierz mi, że długo nie mogłem się do tego
przyzwyczaić.
- Moja matka wiedziała?
- O czym?
- Że jesteś wilkołakiem.
- Tak. Od chwili, kiedy to się stało.
 - Oczywiście żadne z was nie pomyślało, żeby mi o tym napomknąć. - Powiedziałbym ci, ale twoja matka uparła się, że masz nic nie wiedzieć o
Nocnych Łowcach czy Świecie Cieni. Nie potrafiłbym ci wyjaśnić, dlaczego jestem
wilkołakiem, nie przedstawiając ci całej sytuacji, a Jocelyn nie chciała, żebyś ją
poznała. Nie wiem, ile się dowiedziałaś...
 - Dużo - oznajmiła Clary. - Wiem, że moja matka była Nocnym Łowcą. Wiem,
że wyszła za Valentine'a i że ukradła mu Kielich Anioła, a potem się ukryła. Wiem,
że po tym, jak mnie urodziła, co dwa lata prowadziła mnie do Magnusa Bane'a, żeby
odbierał mi Wzrok. Wiem, że kiedy w zamian za życie mojej mamy Valentine
próbował cię zmusić, żebyś mu powiedział, gdzie jest Kielich, powiedziałeś mu, że
ona się dla ciebie nie liczy. Luke wpatrywał się w ścianę.
- Nie wiedziałem, gdzie jest Kielich. Jocelyn mi nie powiedziała.
- Mogłeś się targować...
- Valentine się nie targuje. Nigdy. Jeśli nie ma przewagi, nawet nie siada do
stołu. Jest pełen determinacji i całkowicie pozbawiony współczucia. Choć może
kiedyś kochał twoją matkę, nie zawahałby się jej zabić. Nie, nie zamierzałem układać
się z Valentine'em.
-Więc postanowiłeś zostawić ją na pastwę losu? – rzuciła z wściekłością Clary.
- Jesteś przywódcą całego stada wilkołaków i tak po prostu uznałeś, że ona wcale nie
potrzebuje twojej pomocy? Wiesz co, było mi źle, kiedy myślałam, że ty też jesteś
Nocnym Łowcą i odwróciłeś się do niej plecami z powodu jakiejś głupiej przysięgi
czy czegoś w tym rodzaju, ale teraz wiem, że jesteś po prostu oślizłym Podziemnym,
którego nie obchodzi, że przez te wszystkie lata traktowała cię jak przyjaciela, jak
równego sobie. I teraz tak jej odpłaciłeś!
- Posłuchaj siebie - powiedział Lukę cicho. - Mówisz jak Lightwood.
Clary zmrużyła oczy.
 - Znasz Aleca i Isabelle?
- Miałem na myśli ich rodziców, których znałem bardzo dobrze, kiedy wszyscy
byliśmy Nocnymi Łowcami.
Clary rozdziawiła usta ze zdumienia.
- Wiem, że należałeś do Kręgu, ale jakim cudem nie odkryli, że jesteś
wilkołakiem? Nie wiedzieli? - Nie, bo nie urodziłem się wilkołakiem. Stałem się nim. I już wiem, że jeśli
chcę cię przekonać, musisz usłyszeć całą historie. To długa opowieść, ale myślę, że
mamy czas.