pochodni, lamp gazowych i niesamowitego czarodziejskiego światła, w jaskrawym
elektrycznym oświetleniu wszystko wydawało się blade, mdłe i nienaturalne. Kiedy Clary
podpisywała się w rejestracji, zauważyła, że pielęgniarka ma dziwnie żółtą skórę. Może jest
demonem? - pomyślała, oddając jej wypełniony formularz.
- Ostatnie drzwi na końcu korytarza - poinformowała ją z miłym uśmiechem kobieta.
Albo ja wariuję.
- Wiem - powiedziała Clary. - Byłam tu wczoraj. I przedwczoraj i jeszcze dzień
wcześniej.
Zbliżał się wieczór, na korytarzu nie było tłoku. Stary mężczyzna w szlafroku szurał
kapciami po wykładzinie, ciągnąc za sobą przenośną butlę z tlenem. Dwóch lekarzy w
zielonych chirurgicznych kitlach niosło styropianowe kubki z kawą, parujące w chłodnym
powietrzu. W szpitalu klimatyzacja działała pełną parą, choć na zewnątrz już czuło się jesień.
Drzwi na końcu korytarza były otwarte. Clary zajrzała do środka, nie chcąc
budzić Luke'a, jeśli drzemał na krześle przy łóżku, tak jak poprzednie dwa razy,
kiedy tu przychodziła. Teraz nie spał, tylko rozmawiał z wysokim mężczyzną w szacie koloru pergaminu. Kiedy Cichy Brat się odwrócił, jakby wyczuł jej obecność,
zobaczyła, że to Jeremiasz.
- Co się dzieje? - spytała, krzyżując ręce na piersi.
Z trzydniowym zarostem, w okularach podsuniętych na czubek głowy, Lukę
wyglądał na bardzo zmęczonego. Pod luźną flanelową koszulą odznaczały się
bandaże, którymi nadal miał owiniętą klatkę piersiową.
- Brat Jeremiasz właśnie wychodzi - powiedział.
Cichy Brat zarzucił kaptur na głowę i ruszył do drzwi, ale Clary stanęła mu na
drodze.
- No, więc? - rzuciła wyzywająco. - Pomożecie mojej matce czy nie?
Jeremiasz przysunął się bliżej, aż Clary poczuła zimno płynące od jego ciała
niczym para od góry lodowej. „Nie możesz ratować innych, dopóki nie uratujesz
siebie", rozległ się głos w jej głowie.
- Te mądrości z ciasteczek z wróżbą mają długą brodę - skwitowała Clary. - Co
jest mojej mamie? Wiecie? Czy Cisi Bracia mogą jej pomóc tak, jak pomogli
Alecowi?
Nikomu nie pomogliśmy, odparł Jeremiasz. Nie jest naszym zadaniem pomaganie
tym, którzy sami odłączyli się od Clave.
Po tym oświadczeniu Jeremiasz ominął ją i wyszedł na korytarz. Clary
odprowadziła go wzrokiem i stwierdziła, że nikt nie zwraca na niego uwag i. Kiedy
przymrużyła oczy, zobaczyła otaczającą go migotliwą aurę czaru. Była ciekawa, co
widzą inni.
Kolejnego pacjenta? Spieszącego się doktora w chirurgicznym kitlu? Smutnego
odwiedzającego?
- Mówił prawdę - odezwał się za nią Luke. - Nie wyleczył Aleca. Zrobił to
Magnus Bane. A Jeremiasz nie wie, co jest twojej matce.
- Ja wiem - oznajmiła Clary, wracając do sali.
Wolno podeszła do łóżka. Miała trudności z powiązaniem tej drobnej białej
postaci, oplecionej siecią rurek podłączonych do licznych urządzeń, z żywą,
płomiennowłosą matką. Oczywiście jej włosy nadal były rude, rozrzucone po
poduszce jak miedziany szal, ale skóra miała taką barwę jak u woskowej śpiącej
królewny z muzeum Madame Tussaud. Pierś Jocelyn opadała i unosiła się tylko
dzięki skomplikowanej aparaturze. Clary ujęła w dłonie szczupłą rękę matki, tak jak poprzedniego dnia i jeszcze
dzień wcześniej. Czuła puls w nadgarstku, równy i mocny. Ona chce się obudzić,
pomyślała. Wiem, że chce.
- Oczywiście, że chce — odezwał się Luke, a Clary ze zdziwieniem
uświadomiła sobie, że wypowiedziała te słowa na głos. - Ma dla kogo wyzdrowieć,
choć nie o wszystkich wie.
Clary delikatnie położyła dłoń matki na pościeli.
- Masz na myśli Jace'a.
- Oczywiście, że mam na myśli Jacea. Opłakiwała go przez siedemnaście lat.
Gdybym mógł jej powiedzieć, że już dłużej nie musi się smucić... - Głos mu się
załamał.

- Zdaje się, że snu mamy w nadmiarze - zażartował, ale Clary widziała zmęczenie na
jego twarzy, kiedy wrócił na krzesło przy łóżku i delikatnie odgarnął kosmyk włosów z
twarzy Jocelyn.
Poczuła pieczenie w oczach i odwróciła się szybko.
Kiedy wyszła ze szpitala głównymi drzwiami, van Erica już stał przy krawężniku; jego
silnik pracował na jałowym biegu. Niebo było idealnie niebieskie, jak ogromna chińska waza,
ciemnoszafirowe nad Hudsonem, gdzie już zachodziło słońce. Simon pochylił się i otworzył
jej drzwi, a ona wsiadła na miejsce pasażera.
- Dokąd? - zapytał, włączając się do ruchu na Pierwszej Alei. - Do domu?
Clary westchnęła.
- Nawet nie wiem, gdzie on jest. Simon zerknął na nią z
ukosa.
- Użalasz się nad sobą, Fray? - Jego ton był drwiący, ale łagodny. Gdyby się obejrzała,
zobaczyłaby ciemne plamy na tylnym siedzeniu, gdzie nie tak dawno leżał zakrwawiony Alec
z głową na kolanach Isabelle.
- Tak. Nie. Nie wiem. - Clary znowu westchnęła, szarpiąc kosmyk miedzianych
włosów. - Wszystko się zmieniło. Czasami żałuję, że nie może być tak jak dawniej.
- A ja nie - powiedział Simon ku jej zaskoczeniu. - No to gdzie jedziemy? Powiedz mi
przynajmniej, czy do centrum, czy do Uptown.
- Do Instytutu - zadecydowała Clary. - Przepraszam - dodała pospiesznie, kiedy Simon
wykonał raptowny zwrot, łamiąc wszelkie przepisy. Furgonetka aż zatrzeszczała w proteście,
skręcając na dwóch kołach. - Powinnam powiedzieć ci wcześniej.
- Uhm - mruknął Simon. - Jeszcze tam nie byłaś, odkąd...?
- Jeszcze nie. Jace do mnie zadzwonił, że z Alekiem i Isabelle wszystko w porządku.
Podobno ich rodzice już wracają z Idrisu, bo ktoś wreszcie ich powiadomił, co się naprawdę
dzieje. Będą za parę dni.
- Czy to było dziwne? - spytał Simon, siląc się na obojętny ton. - Telefon od Jace'a po
tym, jak się dowiedziałaś...
- Tak? - Głos Clary zabrzmiał ostro. - Odkąd czego się dowiedziałam? Że jest zabójcą
transwestytą, który lubi męczyć koty?
- Nic dziwnego, że jego kot wszystkich nienawidzi.
- Och, zamknij się, Simon - rzuciła Clary z rozdrażnieniem. - Wiem, co masz na myśli.
Nie, to nie było dziwne. Między nami przecież do niczego nie doszło. - Do niczego?
- Do niczego - powtórzyła twardo Clary, wyglądając przez okno, żeby nie dostrzegł
rumieńców na jej policzkach. Właśnie mijali rząd restauracji, między innymi Taki, jasno
oświetloną w zapadającym zmierzchu.
Skręcili za róg w chwili, kiedy słońce znikało za budynkiem Instytutu, zalewając ulicę
w dole perłową poświatą, którą tylko oni mogli zobaczyć. Simon zatrzymał się przed
drzwiami i wyłączył silnik.
- Chcesz, żebym poszedł z tobą? Clary się zawahała.
- Nie. Powinnam zrobić to sama.
Wyraz rozczarowania, który pojawił się na jego twarzy, szybko zniknął. Simon bardzo
wydoroślał przez ostatnie dwa tygodnie, doszła do wniosku Clary. Podobnie jak ona. I dobrze,
bo nie chciałaby go stracić. Był częścią niej, podobnie jak talent do rysowania, zakurzone
powietrze Brooklynu, śmiech matki i krew Nocnego Łowcy w jej żyłach.
- Będziesz później potrzebowała podwózki? - zapytał. Pokręciła głową.
- Lukę dał mi pieniądze na taksówkę. A jutro po mnie przyjedziesz? Moglibyśmy zrobić
popcorn i obejrzeć parę odcinków „Trigun". Przydałaby mi się odrobina psychoterapii.
Simon pokiwał głową.
- Brzmi nieźle.
Nachylił się i musnął ustami jej policzek. Był to pocałunek lekki jak liść, ale po plecach
Clary przebiegł dreszcz. Spojrzała na przyjaciela.
- Myślisz, że to był przypadek? - zapytała.
- Co było przypadkiem?
- Że trafiliśmy do Pandemonium tej samej nocy, kiedy Jace i pozostali zjawili się tam w
pościgu za demonem? Dzień przed tym, jak Valentine porwał moją matkę?
- Nie wierzę w przypadki - oświadczył Simon.
- Ja też nie.
- Ale muszę przyznać, że to był fortunny zbieg okoliczności - stwierdził Simon.
- Fortunny Zbieg Okoliczności - powtórzyła Clary. - Niezła nazwa dla zespołu.
- Lepsza niż większość tych, które my wymyśliliśmy - zgodził się Simon.
- Jasne, że tak.
Clary wyskoczyła z furgonetki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Kiedy biegła ścieżką z płyt
poprzerastanych trawą, usłyszała trąbienie. Nie odwracając się, pomachała Simonowi.
z Alekiem, usłyszałam eksplozję. Gdy tam pobiegłam, zobaczyłam, że was nie ma, a w
środku jest straszny bałagan. Wszędzie była krew i jeszcze coś czarnego i lepkiego. -
Zadrżała. - Co to było?
- Klątwa Hodge'a - wyjaśniła Clary.
- A, racja. Jace opowiadał mi o Hodge'u.
- Tak? - zdziwiła się Clary.
- Że kazał zdjąć z siebie klątwę i sobie poszedł. Tak. Można by sądzić, że przynajmniej
się pożegna. Trochę mnie zawiódł, ale przypuszczam, że bał się Clave. Jestem pewna, że
kiedyś się z nami skontaktuje. Więc Jace nie powiedział im, że Hodge ich zdradził, pomyślała Clary, niepewna, co o
tym sądzić. Z drugiej strony, skoro chciał oszczędzić Isabelle przykrości i rozczarowania,
może nie powinna się wtrącać.
- Tak czy inaczej - ciągnęła Isabelle - to było okropne i nie wiem, co byśmy zrobili,
gdyby nie zjawił się Magnus i nie uzdrowił Aleca. - Zmarszczyła brwi. - Jace opowiedział
nam, co się stało na wyspie. Właściwie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo Magnus wisiał na
telefonie przez całą noc. Wszyscy w Podziemiu o tym mówili. Jesteś sławna, wiesz.
- Ja?
- Jasne. Córka Valentine'a. Clary zadrżała.
- Domyślam się, że Jace też jest sławny.
- Wy oboje - potwierdziła Isabelle tym samym, przesadnie wesołym tonem. - Słynni brat
i siostra.
Clary spojrzała na nią ze zdziwieniem i powiedziała:
- Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że ucieszy cię mój widok.
Isabelle wsparła ręce na biodrach.
- Dlaczego? - zapytała z urazą.
- Nie sądziłam, że aż tak mnie lubisz.
Isabelle spojrzała w dół na swoje srebrzyste palce u stóp. Jej sztuczna wesołość zniknęła
bez śladu.
- Ja też nie sądziłam - przyznała. - Ale kiedy poszłam szukać ciebie i Jace'a i okazało
się, że nigdzie was nie ma... – Zawiesiła głos. - Martwiłam się nie tylko o niego, ale
również o ciebie. Jest w tobie coś... kojącego. A Jace jest przy tobie dużo lepszy.
Clary szerzej otworzyła oczy.
- Naprawdę?
- Tak. Mniej ostry w obyciu. Nie to, że zaraz łagodniejszy, ale przynajmniej
pozwala dostrzec w sobie dobroć. - Zrobiła pauzę. - Z początku cię nie lubiłam, ale
potem zrozumiałam, jaka byłam głupia. To, że nigdy nie miałam przyjaciółki, nie
oznacza, że nie mogę zaprzyjaźnić się teraz.
- Ja też - powiedziała Clary. - Isabelle? -Tak?
- Nie musisz udawać miłej. Wolę, kiedy jesteś sobą.
- To znaczy jędzą? - Isabelle się roześmiała.
Clary już miała zaprotestować, ale w tym momencie do holu wkuśtykał Alec,
wsparty na kulach. Jedną nogę miał zabandażowaną, nogawkę dżinsów podwiniętą do kolana. Na jego skroni, pod ciemnymi włosami, bielił się drugi opatrunek. Poza tym
wyglądał całkiem dobrze jak na kogoś, kto cztery dni wcześniej omal nie umarł.
Pomachał jej kulą w geście pozdrowienia.
- Cześć - rzuciła Clary, zaskoczona, że widzi go na nogach. - Jesteś...?
- Zdrowy? Tak. Za parę dni obejdę się bez kul.
Clary poczuła ucisk w gardle. Gdyby nie ona, w ogóle nie potrzebowałby
szczudeł.
- Cieszę się, że z tobą wszystko w porządku, Alec - powiedziała z całą
szczerością, na jaką potrafiła się zdobyć.
Alec zamrugał.
- Dzięki.
- Więc Magnus cię wyleczył? - zapytała. - Lukę mówił...
- Tak! - wtrąciła się Isabelle. - To było coś! Zjawił się, wyprosił wszystkich z
pokoju i zamknął drzwi, a za chwilę posypały się spod nich na korytarz niebieskie i
czerwone iskry.
- Nic z tego nie pamiętam - stwierdził Alec.
- Potem siedział przy łóżku Aleca przez całą noc aż do rana, żeby się upewnić,
że już jest z nim dobrze - dodała Isabelle.
- Tego też nie pamiętam.
Czerwone wargi Isabelle rozciągnęły się w uśmiechu.
- Ciekawe, skąd Magnus wiedział, że ma przyjść? Pytałam go, ale nie
odpowiedział.
Clary pomyślała o złożonej kartce, którą Hodge wrzucił w ogień po zniknięciu
Valentine'a. Był dziwnym człowiekiem. Poświęcał czas i robił, co się da, żeby
uratować Aleca, a jednocześnie zdradził wszystkich i wszystko, na czym mu
zależało.
- Nie mam pojęcia - powiedziała. Isabelle wzruszyła ramionami.
- Pewnie gdzieś usłyszał, co się stało. Zdaje się, że jest podłączony do ogromnej
sieci plotkarskiej.
- Jest Wysokim Czarownikiem Brooklynu - przypomniał Alec z lekkim
rozbawieniem i zwrócił się do Clary: - Jace siedzi w oranżerii, jeśli chcesz się z nim
zobaczyć. Zaprowadzę cię.
- Tak? - Jasne. Dlaczego nie?
Clary zerknęła na Isabelle, a ona ponownie wzruszyła ramionami. Najwyraźniej
Alec nie podzielił się z siostrą swoimi planami.
- Idźcie. Ja i tak mam coś do zrobienia. - Machnęła na nich ręką. - Sio!
Ruszyli korytarzem. Alec szedł szybko mimo kul. Clary musiała truchtać, żeby
dotrzymać mu kroku.
- Mam krótkie nogi - zaprotestowała w końcu.
- Przepraszam - bąknął skruszony i zwolnił. - Posłuchaj... To, co mówiłaś... co
dotyczyło mnie i Jasea, a ja na ciebie nawrzeszczałem...
- Pamiętam.
- Kiedy powiedziałaś, że to dlatego, że... no wiesz... - Jąkał się, nie wiedząc, jak
sformułować zdanie. Spróbował jeszcze raz. - Kiedy powiedziałaś, że jestem...
- Alec, przestań.
- Jasne. Nieważne. - Zacisnął usta. - Nie chcesz o tym rozmawiać.
- Nie o to chodzi. Po prostu czuję się okropnie z powodu tego, co powiedziałam. To
było straszne. I nieprawdziwe...
- Właśnie, że prawdziwe. Każde słowo.
- Co nie oznacza, że zachowałam się w porządku. Nie wszystko, co jest prawdą, zaraz
trzeba ogłosić. To było podłe z mojej strony. A jeśli chodzi o demony, Jace wcale nie
wypominał, że żadnego nie zabiłeś, tylko cię chwalił. Mówił, że zawsze chroniłeś jego i
Isabelle. Potrafi być dupkiem, ale... - Już miała na końcu języka „kocha cię", ale się
powstrzymała. - Nigdy nie powiedział o tobie złego słowa. Przysięgam.
- Nie musisz przysięgać. Ja już wiem. - Mówił spokojnie, nawet z pewnością siebie,
której nigdy wcześniej u niego nie zauważyła. Popatrzyła na niego zaskoczona. - Wiem, że
Abbadona też nie zabiłem, ale doceniam, że tak mi powiedziałaś.
Clary zaśmiała się niepewnie.
- Doceniasz to, że cię okłamałam?
- Zrobiłaś to z dobrego serca. To dużo znaczy po tym, jak cię potraktowałem.
- Myślę, że Jace nieźle by się na mnie wkurzył z powodu kłamstwa, gdyby nie to, że
wtedy martwił się o ciebie. Ale jeszcze bardziej by się wściekł, gdyby wiedział o tamtej
naszej rozmowie. - Mam pomysł. - Kąciki ust Aleca się uniosły. - Nie mówmy mu. Może Jace potrafi
obciąć głowę demonowi Dusien z odległości pięćdziesięciu stóp, mając do dyspozycji tylko
korkociąg i gumkę recepturkę, ale czasami myślę, że nie za bardzo zna się na ludziach.
- Chyba tak - zgodziła się Clary z uśmiechem.
Dotarli do podstawy spiralnych schodów prowadzących na dach.
- Nie mogę wejść na górę. - Alec postukał kulą o stopień. Rozległ się metaliczny
dźwięk.
- W porządku. Sama trafię.
Alec zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić, ale potem zmierzył ją spojrzeniem.
- Powinienem był się domyślić, że jesteś siostrą Jacea. Oboje macie talenty artystyczne.
Clary zatrzymała się z nogą na najniższym stopniu. Była zaskoczona.
- Jace potrafi rysować?
- Nie. - Kiedy Alec się uśmiechnął, jego niebieskie oczy się rozjarzyły, a Clary
zrozumiała, dlaczego tak się spodobał Magnusowi. - Tylko żartowałem. On nie potrafi
narysować prostej kreski.
Pokuśtykał o kuli, chichocząc. Clary patrzyła za nim z rozbawieniem. Mogła
przyzwyczaić się do Aleca, który stroi sobie żarty z Jace'a, nawet jeśli jego poczucie humoru
było dość dziwne.
Oranżeria wyglądała tak, jak Clary ją zapamiętała, choć teraz niebo nad szklanym
dachem było szafirowe. Od czystego, mydlanego zapachu rozjaśniło się jej w głowie.
Oddychając głęboko, ruszyła przez gęstwinę gałęzi i liści.
Jace siedział na marmurowej ławce stojącej na środku oranżerii. Z pochyloną głową,
leniwie obracał coś w rękach. Kiedy zanurkowała pod gałęzią, podniósł wzrok i szybko
zamknął tajemniczy przedmiot w dłoni.
- Clary. Co tutaj robisz?
- Przyszłam się z tobą zobaczyć. Chciałam wiedzieć, co u ciebie.
- W porządku.
Miał na sobie dżinsy i biały T-shirt. Sińce na ciele wyglądały jak ciemne plamy na
białym miąższu jabłka. Oczywiście, pomyślała Clary, prawdziwe rany są wewnątrz.
- Co to jest? - spytała, wskazując na zaciśniętą pięść Jacea. Rozchylił palce. Na jego
dłoni leżał kawałek srebrnego lustra o nierównych brzegach, zabarwionych na niebiesko i
zielono.
- Fragment Bramy. Clary usiadła obok niego na ławce.
- Widzisz w nim coś?
Jace obrócił odłamek w rękach, tak że światło przesunęło się po jego powierzchni jak
fala.
- Skrawek nieba, drzewa, ścieżkę... Obracam go pod różnymi kątami, próbuję dojrzeć
rezydencję. I ojca.
- Valentine'a - poprawiła go Clary. - Dlaczego chcesz go zobaczyć?
- Może zobaczyłbym, co robi z Kielichem Anioła. Teraz, kiedy Clave już wie, co się
stało, Lightwoodowie niedługo wrócą. Niech oni się tym zajmą.
Dopiero teraz spojrzał na nią. Clary zastanawiała się, jak to możliwe, że są do siebie tak
niepodobni. Dlaczego jej nie przypadły w udziale wywinięte czarne rzęsy albo wydatne kości
policzkowe? Uważała, że to niesprawiedliwe.
- Kiedy spojrzałem przez Bramę i zobaczyłem Idris, wiedziałem, że Valentine tylko
czeka, czy się złamię. Ale to i tak nie miało znaczenia, bo naprawdę chciałem wrócić do
domu. Nawet nie przypuszczałem, że aż tak bardzo.
Clary pokręciła głową.
- Nie rozumiem, co jest takiego wspaniałego w Idrisie. To tylko miejsce, a ty i Hodge
mówicie o nim w taki sposób... - Nie dokończyła zdania.
Jace zamknął dłoń na odłamku.
- Byłem tam szczęśliwy. To jedyne miejsce, gdzie czułem się taki szczęśliwy.
Clary urwała gałązkę z najbliższego krzaka i zaczęła obrywać z niej listki.
- Żałowałeś Hodge'a i dlatego nie powiedziałeś Alecowi i Isabelle, co zrobił.
Jace tylko wzruszył ramionami.
- W końcu i tak się dowiedzą - stwierdziła Clary.
- Tak, ale to nie ja im powiem.
- Jace... — Clary spojrzała na powierzchnię stawu, całą zieloną od opadłych liści. -
Jak mogłeś być tam szczęśliwy? Wiem, co myślałeś, ale Valentine był okropnym ojcem.
Zabił twojego sokoła, okłamywał cię, bił... Nawet nie próbuj zaprzeczać.
Po ustach Jace'a przemknął cień uśmiechu.
- Tylko w co drugi czwartek.
- Więc jak mogłeś...
- Bo przynajmniej wtedy byłem pewien, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. To brzmi
głupio, ale... - Wzruszył ramionami. - Zabijam demony, bo tego mnie nauczono, ale to nie ja.
Jestem w tym dobry, bo po śmierci ojca, kiedy sądziłem, że on naprawdę nie żyje, poczułem się wolny, bez żadnych zobowiązań. Nie było nikogo, kto by po mnie płakał. Nikogo, kto
wtrącałby się do mojego życia tylko dlatego, że mi je dał. - Jego twarz wyglądała jak
wyciosana z kamienia. - Już tak się nie czuję.
Clary wyrzuciła ogołoconą z liści gałązkę.
- Dlaczego? - zapytała.
- Z twojego powodu. Gdyby nie ty, przeszedłbym z ojcem przez Bramę. Gdyby nie ty,
poszedłbym za nim nawet teraz.
Clary spojrzała na zaśmiecony staw. Czuła ucisk w gardle.
- Myślałam, że cię denerwuję.
- Tak długo byłem wolny, że o niepokój przyprawiała mnie myśl o jakimkolwiek
uwiązaniu. Ale ty sprawiłaś, że zależy mi na tym, by mieć swoje miejsce.
- Chcę, żebyś gdzieś ze mną poszedł - powiedziała nagle Clary.
Jace zerknął na nią z ukosa. Na widok złotych włosów opadających mu na oczy Clary
raptem zrobiło się smutno.
- Gdzie?
- Miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną do szpitala.
- Wiedziałem. - Zmrużył oczy. - Clary, ta kobieta...
- To również twoja matka, Jace.
- Wiem. Ale jest dla mnie obca. Zawsze miałem tylko jednego rodzica, a on odszedł. To
gorsze, niż gdyby umarł.
- Wiem. I zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu ci mówić, jaką wspaniałą, cudowną,
zdumiewającą osobą jest moja mama i że miałbyś szczęście, gdybyś ją poznał. Nie proszę cię
o to ze względu na ciebie, tylko dla siebie. Myślę, że gdyby usłyszała twój głos...
- Wtedy co?
- Może by się obudziła. - Clary spojrzała mu w oczy.
Jace wytrzymał jej wzrok, a potem wykrzywił usta w trochę bladym, ale szczerym
uśmiechu.
- Dobrze. Pójdę z tobą. - Wstał z ławki. - Nie musisz mówić dobrych rzeczy o twojej
matce. Ja już to wszystko wiem.
- Tak?
Wzruszył lekko ramionami.
- To ona cię wychowała, prawda? - Spojrzał na szklany dach. - Słońce już prawie
zaszło. Clary też wstała. - Powinniśmy ruszać do szpitala. - I po namyśle dodała: - Zapłacę za taksówkę. Lukę
dał mi trochę gotówki.
- Nie będzie potrzebna. - Uśmiech Jace a stał się szerszy. - Chodź. Muszę ci coś
pokazać.
- Skąd go masz? - zapytała Clary, gapiąc się na motocykl stojący na skraju dachu. Był
jaskrawozielony, ze srebrnymi kołami i siodełkiem pomalowanym w płomienie.
- Magnus się skarżył, że ktoś zostawił go przed jego domem po ostatnim przyjęciu.
Przekonałem go, żeby mi go dał.
- I przyleciałeś nim tutaj? - Clary nadal wytrzeszczała oczy.
- Uhm. Coraz lepiej mi idzie. - Przerzucił nogę przez siodełko i pokazał jej, żeby usiadła
za nim. - Wskakuj, pokażę ci.
- Przynajmniej tym razem wiesz, że działa - zauważyła Clary, sadowiąc się za nim. -
Jeśli rozbijemy się na parkingu Key Food, zabiję cię, wiesz o tym?
- Nie bądź śmieszna. Na Upper East Side nie ma parkingów. Po co jeździć
samochodem, skoro wszystko można zamówić z dostawą do domu?
Motocykl wystartował z rykiem, zagłuszając jego śmiech. Clary krzyknęła i złapała
Jace'a za pasek, kiedy runęli w dół z pochyłego dachu Instytutu.
Wiatr tarmosił jej włosy, kiedy wznosili się ponad katedrę, okoliczne kamienice i
wieżowce. A potem, jak niedbale otworzona szkatułka z biżuterią, roztoczyło się przed jej
oczami miasto ludniejsze i bardziej tajemnicze, niż kiedykolwiek przypuszczała. Zobaczyła
szmaragdowy prostokąt Central Parku, gdzie w letnie wieczory spotykał się baśniowy ludek.
Światła klubów i śródmiejskich barów, w których do rana tańczyły wampiry. Zaułki
Chinatown, którymi nocami przemykały wilkołaki o futrach lśniących w blasku ulicznych
latarń albo przechadzali się czarownicy o kocich oczach, odziani w obszerne peleryny. A
kiedy przelatywali nad rzeką, pod srebrną powierzchnią wody dostrzegła śmigające ogony,
lśnienie długich włosów ozdobionych perłami i usłyszała wysoki, dźwięczny śmiech rusałek.
Jace odwrócił głowę i spojrzał na nią przez ramię. Wiatr mierzwił jego włosy.
- O czym myślisz?! - krzyknął.
- O tym, jak inaczej wygląda wszystko tam w dole. No wiesz, teraz, kiedy widzę.
- Wszystko w dole jest dokładnie takie samo, jak było - odparł, skręcając w stronę East
River i Mostu Brooklyńskiego. -To ty jesteś inna. Clary kurczowo zacisnęła ręce na jego pasku, kiedy zanurkowali ku rzece.
- Jace!
- Nie bój się. - Mówił irytująco rozbawionym tonem. - Wiem, co robię. Nie utopimy się.
Clary zmrużyła oczy przed porywistym wiatrem.
- Sprawdzasz, czy Alec miał rację? Że te motocykle mogą jeździć pod wodą?
- Nie. - Jace ostrożnie wyrównał lot tuż nad powierzchnią rzeki. - Myślę, że to tylko
bajki.
- Wszystkie bajki są prawdziwe.
Nie usłyszała jego śmiechu, tylko poczuła wibrowanie klatki piersiowej przenoszące się na koniuszki jej palców. Trzymała się mocno, kiedy Jace zatoczył koło i przyspieszył tak, że wystrzelili w górę jak ptak uwolniony z klatki. Żołądek podszedł Clary do gardła, kiedy srebrna rzeka oddaliła się błyskawicznie, a tuż pod jej stopami przesunęły się pylony mostu, jednak tym razem oczy miała otwarte, żeby wszystko dobrze widzieć.